poniedziałek, 29 czerwca 2015

Do Grecji wjeżdżamy przez przejście w miejscowości Kakavie. Człowiek by się spodziewał, że znowu wjeżdża do Unii Europejskiej. Niestety nie. Musze stwierdzić, że mimo wieloletniej przynalezności do UE, Grecja reprezentuje bardziej styl albański. Kierowcy tym bardziej. Legendy krążyły o albaskich kierowcach i nawet mama mnie przed nimi ostrzegała. Greccy są gorsi!
Trasę mamy wytyczoną do Meteorów. Sympatyczny camping z basenem jest nagrodą po ciężkiej trasie. Bartek jak zwykle ułożył najlepszą z najlepszych. Czyli same zakręty. I nikt na nie powiedział, że w Grecji taaaakie góry! Ale warto było się pomęczyć, bo widoki przepiękne. I pobiliśmy chyba swój rekord wysokości - 1690 m n.p m.!

Zostajemy tam kolejny dzień. Odpoczynek i trochę zwiedzania nam się należy. Meteory robią wrażenie. Pierwotnie nie było do nich dostępu, i wszystko czego potrzebowali mnisi do życia, wciągane było na linach. Dziś do monastyrów prowadzą drogi. Bardzo kręte i malownicze. Odpoczywam od jazdy, więc jedziemy motocyklem Bartka.

Wieczorem czeka nas miła niespodzianka. Kolega, który nas ugościł w Wałbrzychu, zmierza z bratem na Korfu. Udało im się dotrzeć na camping. Reszta wieczoru upływa w bardzo przyjemnej atmosferze. Skutkuje to tym, że zamiast o 6 rano wstajemy o 8 :)

Ruszamy do Salonik. Przejazd przez miasto jest jak zwykle atrakcją. Zamiast u hosta z Couchsurfingu ostatecznie lądujemy na campingu 30 km od miasta. Kolejny dzień upływa nam w drodze do Fanari. Niezbyt przyjemny camping. Dlatego następnego dnia ewakuujemy się do pobliskiego Aleksandropolis. Naokoło zawsze bliżej. Czyli z 80 km robi się 120. Ale co tam. Na campingu przy plaży zbieramy siły na Turcję.

Grecja to dziwny kraj. Niby w Unii (która kojarzy się z jakimś tam porządkiem), ale nie do końca. Trochę porządku, trochę bałaganu. Tego drugiego jednak więcej ;)

W czasie naszego kilkudniowego pobytu rozpoczął się kryzys (z naszego powodu? :)). Już w Albanii, napotkani Polacy, przestrzegali przed problemem z wypłatami z bankomatu. Nic takiego nie zauważyliśmy. Do czasu.

Potrzebna nam była gotówka na wizy tureckie. Odstaliśmy w kolejce do bankomatu godzinę. Każdy wypłacał z minimum trzech różnych kart. Nikt się jednak nie denerwował. Wszyscy sobie wesoło rozmawiali, zagadywali nas skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Pieniądze udało nam się wypłacić, w banknotach po 20 Euro.

Bez większych problemów pokonaliśmy granicę z Turcją. To też granica Unii, i trochę dziwnie się czuliśmy gdy wokół wojsko z kałachami.

Do Stambułu wiedzie całkiem dobrej jakości, dwupasmowa droga.
A w Stambule... Cóż. Jestem z siebie i z Bartka bardzo dumna. Przejechać do centrum 15 milionowego miasta,gdzie kierowcy jeżdżą jak jeżdżą. To naprawdę niezły wyczyn! Biedny Europejczyk nie jest w stanie ogarnąć tego co się dzieje na drogach. Nie umiem tego z niczym porównać. Było mnóstwo emocji, 300% koncentracji i dojechaliśmy do celu.

Instalujemy się w hostelu i szybki spacer.  Trwa akurat ramadan, co oznacza całodzienny post dla muzułmanina. Na placu przy Błękitnym Meczecie, zebrał się tłum mieszkańców, by wspólnie z rodzinami celebrować pierwszy posiłek-iftar. Jest gwarno, kolorowo i przyjemnie. Prawdziwy kebab u prawdziwego Turka i można iść spać.
Stambuł mnie zachwycił. Do tego stopnia, że zostajemy jeden dzień dłużej niż planowaliśmy. Te  kolory, klimat, zapachy i dźwięki naprawdę wciągają. I nie ukrywam,  że brakowało mi trochę dużego miasta.

Grexit
29.6.15

Grexit

poniedziałek, 22 czerwca 2015


Laura:
Z Bośni, przez piękne góry, wracamy do Chorwacji. Zjazd na Riwierę Makarską był dla mnie emocjonujący. Nic tylko pchać motocykl na zakrętach. Agrafki robiły wrażenie! Po takich przeżyciach należy się odpoczynek. Dlatego namiot w Basko Polje rozbijamy na dwie noce.
Kolejny dzień to droga do Czarnogóry. Zaprawieni w zakrętach, sprawnie dojeżdżamy do Buljaricy. Znany nam z poprzedniego wyjazdu, camping Maslina. Jeden dzień leniuchowania i znowu w drogę. System dzień jazdy-dzień odpoczynku sprawdza się całkiem nieźle. Szczególnie w przypadku początkujących kierowców.  Mam czas na odetchnięcie i poukładanie wrażeń i emocji.



Droga do Albanii
Trasa wyznaczona przez Bartka, krótka acz obfitująca w zakręty i zjazdy. Objazd jeziora Szkoderskiego zajmuje trochę czasu, ale warto! Widokowa trasa. Na przejściu granicznym mili panowie celnicy przepuszczają nas stroną dla pieszych. Dzięki temu unikamy stania w kolejce w pełnym słońcu. Jeszcze tylko restart systemu komputerowego albańskich służb granicznych i jesteśmy! (mój paszport zawiesił system, pewnie zbyt skomplikowane nazwisko).
Wjeżdza się trochę w inny świat. Nie jest już tak europejsko, czas przyzwyczajać się do innych standardów. Również na drodze. W małych miejscowościach, kierowcy potrafią jechać bardzo wolno, środkiem jezdni. Co chwila się zatrzymując i gawędząc z ziomkami. Na głównych drogach wygląd to inaczej. Wyprzedzają wszystkich jadących wolniej niz 80 km/h. Trzeba uważać, ale tragedii nie ma. Spodziewaliśmy się większego  chaosu.
Albańskie autostrady. Są darmowe, chociaż za takie atrakcje warto płacić. Przy drodze toczy się normalne życie. Lokalsi handlują arbuzami, morelami, żywymi kurami czy królikami. Powszechne jest przechodzenie w poprzek autostrady, przez wszystkie cztery pasy, z rowerem, zakupami i czym tam jeszcze. Rozwijamy najszybszą przelotową prędkość, a ja wrzucam nawet 6 bieg!
Do naszego campingu za Durres docieramy popołudniem i od razu stwierdzamy, że nie ma co zostawac dwa dni.

Następnego ranka, po przeczekaniu deszczu, kierunek Vlora! I tu znowu rozwijamy kosmiczne prędkości na autostradzie. Tym razem bez kurczaków i królików.
Vlora nie jest zbyt zachęcająca,więc udajemy się kawałek dalej do Dhermi. Raptem 50 km.  Tylko trzeba przejechać przez przełęcz Llogara, a GPS wskazuje 1090 m n.p.m.  Zakręt, zakręt, zakręt. Riwiera Makarska to przy tym kaszka z mleczkiem. Ale za to jakie widoki! Przepiękne góry, panorama morza. Warto się zmęczyć.
Nocleg w miłym i zacisznym campingu nad samym brzegiem morza.

Bartek:

Droga M16 prowadząca z Banja Luki na południe zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Polecam każdemu, kto Bośnie omija bokiem w drodze na Bałkany. Najpierw w kanione wzdłuż rzeki Vrbas, a później wspinaczka na 1500 mnpm i jazda po plaskowyżu, po to by po minięciu granicy z Chorwacją znów zbliżyć się do poziomu morza.
Po dniu przerwy w Chorwacji ruszyliśmy "jadrańską" w kierunku Czarnogóry z dość ambitnym założeniem zrobienia pona 280km. Chociaż jechałem tą drogą któryś raz w życiu, to dopiero w czasie tej podróży uświadomiłem sobie, że Jadro to Adriatyk.
Mijaiśmy parking na, którym 6 lat temu nocowaliśmy w Golfie, tak samo nie mogliśmy znależć Lidla koło Dubrovnika, i tak jak wtedy dotarliśmy na camping Maslina w Buljaricy koło Petrovaca, z którym związne mamy miłe wspomnienia. W Buljaricy jest sklep samoobsługowy, który niewiele się zmienił przez te pare lat, jedyne co zapamiętałem sprzed lat to gigantyczna kolejka i wino za 1 euro, wina już nie było, w kwestii kolejki nic się nie zmieniło.

Jak długo można jechać główną drogą, do obranego miejsca nocegowego pod Durres w Albanii było całkiem blisko, więc wymyśliłem małe urozmaicenie w postaci zwiedzania zachodniego wybrzeża jeziora szkoderskiego. Z góry założyliśmy, że odpuścimy sobie mekkę offroadowców - Theth i dalej dolinę Valbone i pomkniemy wzdłuż wybrzeża, więc wypadało chociaż zobaczyć Szkoder (jezioro). Malownicza ścieżka dała nam nieźle popalić, gdy zasiedliśmy na plaży w Dolni Murici nie chciało nam się nawet specjalnie rozmawiać, mając w świadomość jaki podjazd czeka nas z powrotem do drogi.

Wjazd do Albanii to niezły przeskok kulturowy. Gdybym nigdy wcześniej nie był na "wschodzie", "południu" czy gdziekolwiek indziej, gdzie minarety dominują krajobraz, pewnie dziwiłbym się jeszcze bardziej. Kulturą na drodze Albańczycy nie grzeszą, czyściochami też nie są. Absudów drogowych też nie brakuje, ale nasze poczucie bezpieczeństwa na drodze nie zostało specjalnie naruszone.

Wszystkie te trudy zdecydowanie rekompensuje to, co pojawia się na horyzoncie po przekroczeniu przełęczy Llogara.


Udało nam się dotrzymać planu spędzenia weekendu w Albanii. Przed nami Grecja i Turcja. Gdzie bedziemy za tydzień o tej porze?

Zdjęcia z minionego tygodnia.
Tu Radio Tirana od wieczora do rana
22.6.15

Tu Radio Tirana od wieczora do rana

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Tak. Po tygodniu od wyruszenia z domu jesteśmy w Bośni. Fakt, tempo istnie pielgrzymkowe, wyjdzie nam średnia jakieś 200km dziennie, ale za to ile radochy ze snucia się po prowincjach.

Zacznijmy jednak od początku. Miało być hucznie i tłumnie. Gdy w niedzielę, 7-ego, o 10.00 stanęła przed nami ściana deszczu wiedzieliśmy, że będzie poślizg. We wcale nie tak kameralnym gronie znajomi pod parasolami odprawili nas w drogę. Wróciliśmy do domu.

W poniedziałek już nie było wymówek, słońce i przyjemna temperatura. Szybko doturlaliśmy się do Wałbrzycha, gdzie z otwartymi ramionami czekał Piotrek, forumowy (te motocyklowe sprawy) kolega, wygodna sofa i niesforna kotka Juka. Wcześnie się jednak spać nie kładliśmy.
We wtorek mieliśmy być już na Morawach, jazda w deszczu i przy 10 st. przeciętnie nam jednak idzie. I tak szlakiem motocyklowych znajomości zalegliśmy w Zającówce w Kotlinie Kłodzkiej. Łukasz, gospodarz, zweryfikował nasze przygotowanie do podróży i "poblogosławił" na dalszą drogę.

Gdy już się wypadało, w środę dojechaliśmy na wspomniane Morawy, a właściwie to już na samą granicę austriacką, do Znojma. Jestem w sumie ciekaw, ile razy Laura mnie przeklinała. Chociaż trasa miała około 260km, to ani razu nie zjeżdżaliśmy do większego miasta, ani nie widzieliśmy stacji benzynowej, szuter natomiast owszem.

Jak to na współczesnych podróżujących idziemy z nurtem i posiłkujemy się wynalazkami takimi jak Couch Surfing (dalej CS) czy Airbnb. W Czechach udało nam się nagrać przytulną sypialnię za 10 EUR, a w ramach przeprosin za spóźnienie (kwitnęliśmy pod blokiem kilka godzin), David, gospodarz zafundował nam rano śniadanie.

Bez większych ekscytacji przelecieliśmy przez Austrię (do czasu leciała z nami też karimata Laury, ale zmieniła cel podróży), z nastawieniem, że unikniemy drogich campingów i przekimamy gdzieś blisko granicy, ale już po węgierskiej stronie, Taaak, jak zwykle nam się trafia w tym pięknym kraju - mina. Nie dość, że to "przy granicy" ciągnęło się jak cholera, to jeszcze za takie w sumie byle co skasowali nas pewnie więcej, niż w Austrii. Ege szege, nagimnastykowałem się rano, żeby babce w piekarni wytłumaczyć, że chce chleb krojony i w sumie zniknęliśmy tak szybko, jak przyjechaliśmy,
Zapomniałem o plusie dodatnim. Na wspomnianym campingu koczowali koło nas Holendrzy z niezahasłowanym hotspotem, dzięki temu trafiliśmy na CS na Andrija, a właściwie jego całą familię, która zafundowała nam niezapomniany weekend w okolicach chorwackiego Varazdina. Winna chatka na wzgórzu na wyłączność, jedzenia i picia do syta, wszystko z własnego gospodarstwa. Czego chcieć więcej? Dawno nie doświadczyliśmy takiej gościnności i ciepłego przyjęcia. Po dwóch dniach czuliśmy się jak swoi.



Trzeba jednak jechać dalej, I tak dzisiaj przecinając centralną Chorwację, zajechaliśmy do Banja Luki i biwakujemy nad rzeką Vrbas. W sumie z dala od cywilizacji. Z racji, że dojechaliśmy dość wcześnie, spędziliśmy leniwe popołudnie w cieniu akacji, Wieczorem siadłem, żeby spłodzić ten tekst, z zamiarem opublikowania jak dojedziemy do Chorwacji, tymczasem jak tylko odpaliłem tablet okazało się, że goni nas otwarty punkt wi-fi...

Dalej zmierzamy na wybrzeże z zamiarem spędzenia kolejnego weekendu w Albanii. Stay tuned,

Banialuki
15.6.15

Banialuki