sobota, 22 sierpnia 2015

W podróży nie może być za przyjemnie. Dlatego raz na jakiś czas, trafiają się nam perypetie wizowe. Z Iranem wiadomo jak było. Tym razem Kazachstan. Ale zacznijmy od początku.

W pierwszej wersji, z Kaukazu mieliśmy wyjechać przez Azerbejdżan. Stamtąd promem do Turkmenistanu. Pojawiło się jednak kilka "ale". Azerowie dają wizy turystyczne, ale przy wjeździe motocyklem/autem trzeba uiścić na granicy kaucję. Wysokość kaucji określają celnicy, aby kaucję odzyskać należy opuścić Azerbejdżan tym samym przejściem granicznym, którym się wjechało. W naszym przypadku kaucja wynosiłaby około 3 000 USD (za jeden motocykl). Można przebić wizę turystyczną na tranzytową, ale na tranzyt dają tylko 3 dni. W tym czasie trzeba też wpasować się w prom do Turkmenistanu, który pływa co drugi dzień (teoretycznie). Do tego rząd Turkmenistanu niechętnie wydaje wizy. Czytaliśmy historię polskiego rowerzysty, który naginał przez cały Iran, by pod granicą usłyszeć "nie bo nie". Po tych rewelacjach opracowaliśmy plan alternatywny. Z Gruzji do Rosji, a potem do Kazachstanu. W Tbilisi są oba konsulaty, załatwimy przecież bez problemu. 
Wypełniliśmy starannie formularz wizy rosyjskiej, skserowaliśmy paszporty i wizę uzbecką.  Sprawami konsularnymi Rosji w Gruzji zajmuje się ambasada Szwajcarii. Udaliśmy się więc przed 9 rano pod ambasadę, chcieliśmy być pierwsi. Niewiele to dało. Gruzini pchali się jeden przez drugiego, jakby Rosja Ziemią Obiecaną była. Człowiek przyzwyczajony do stania grzecznie w kolejce, nie potrafi się odnaleźć w takim systemie. W końcu wyłania się jakiś urzędnik, patrzy na nasze paszporty i karze przyjechać o 11. Po dwóch godzinach jesteśmy ponownie. Sprawdzają nasze wnioski, dostajemy nr i czekamy. Dwie godziny później jesteśmy lżejsi o 100 USD, ale wniosek złożony. Sukces! Odbiór za 10 dni.

 Teraz tylko wiza kazachska i można jechać dalej. W konsulacie kazachskim niespodzianka! Konsul jest na urlopie i wiz nie wydajemy. Informuje nas niemiła pani przez domofon. Mówi też, że wizy można nabyć na granicy. Cały dzień spędzamy na weryfikowaniu tej informacji. Jak czegoś nie ma w internecie, to nie istnieje. 

Chcemy nawet wysłać nasze paszporty do biura pośrednictwa wizowego w Polsce, ale pani stanowczo odradza takie kombinacje. Dzień później Bartek jeszcze raz konsultuje się z konsulatem kazachskim. Tym razem odbiera miła pani i wszystko nam tłumaczy. Ale papiery o wizę można złożyć po 24 sierpnia. Co teraz? Papiery do wizy rosyjskiej złożone, data tranzytu jest podana konkretna. Pozostaje nam próba zmiany dat tranzytu na wizie rosyjskiej. Z duszą na ramieniu jedziemy do konsulatu rosyjskiego. O dziwo, nie robią żadnych problemów. Pisząc tego posta mam przed sobą nową i pachnącą wizę rosyjską. Teraz pozostało nam czekać na powrót konsula kazachskiego z urlopu...:)
"Każdy medal ma dwa kije"
22.8.15

"Każdy medal ma dwa kije"

piątek, 21 sierpnia 2015

O mało co, a wjechalibyśmy motocyklami na najgorszą drogę na świecie.
Zaczęło się od tego, że jakoś trzeba spędzić dni dzielące nas od uzyskania wizy rosyjskiej. Bartek zrobił risercz w Internecie, ktoś mu podpowiedział miejscówkę Omalo. Ja zrobiłam swoje badania i wyszło mi, że to jedna z najniebezpieczniejszych dróg na świecie. Obejrzałam też zdjęcia i powiedziałam "nieeeee". Uległam namowom i manipulacjom. Dostaliśmy od koleżanki namiary na dwie miejscówki campingowe. Stwierdziliśmy, że podzielimy drogę na dwie części i w którymś z tych miejsc przenocujemy.

Droga do Omalo jest zimą zamknięta i ludzie mieszkają tam tylko w sezonie. Dawniej mieszkańcy wiosek z nizin, przenosili się właśnie w wysokie góry, by wypasać owce i bydło.
Z Tbilisi do ostatniego miejsca przed Omalo, gdzie można zrobić zakupy, jest jakieś 90 km, a do samego Omalo 70 km. Tylko i aż. Wyjeżdżamy z Lechuri. Myślę sobie :"nie jest źle". Asfalt, potem resztki asfaltu, potem szuter. Odpuszczamy pierwszą miejscówkę do spania i jedziemy dalej. Do drugiego punktu noclegowego GPS wskazuje 20 km. Luzik. Zostało to wypowiedziane w złą godzinę. Jestem mięczakiem i się do tego przyznaję bez wstydu. Boję się ciemności, zakrętów i drogi do Omalo. Przejazd tych 20 km był dla mnie kosmicznym wyzwaniem. Kilka razy byłam bliska płaczu (żeby nie było, że podróż dookoła świata to same przyjemności;)).


Dwa razy nie dałam rady przejechać przez wodospad i zrobił to za mnie Bartek. Ale ani razu nie byłam bliska gleby! Off road zdecydowanie nie dla początkujących. Kamienie, szuter, piasek strome podjazdy i kilka bardzo ostrych zakrętów pod górę. Raz, czy dwa Bartek mógłby mnie posłuchać w kwestii "straszności" trasy. A to była dopiero 1/3 drogi!!

Docieramy do miejscówki noclegowej, rozbijamy namiot i idziemy się wykąpać w gorących źródłach. Podobno po takich kąpielach łatwo o dzieci. Zobaczymy :) Miły starszy pan częstuje nas domowym winem (skąd wiedział, że nam tego trzeba?) i arbuzem. Wykąpani i najedzeni i w dobrych nastrojach idziemy spać.
Rano dyskutujemy co dalej. Ja jestem kategorycznie na "nie", jeśli chodzi o podróż na motkach. No nie dam rady. Umrę ze strachu, narobię w gacie, a potem się rozpłaczę. Bartek upiera się żeby jechać. Tym razem moje na wierzchu. Jedziemy stopem. Pakujemy niezbędne rzeczy do plecaka i ruszamy. Motocykle i namiot zostają w ciepłych źródłach. Ku rozczarowaniu Bartka, mamy auto już po 15 minutach. Nie jest to klasyczny autostop. Dogadujemy z kierowcą cenę 60 lari i ruszamy. Droga jest niesamowita. Najpierw serpentyny na przełęcz (prawie 3000 m), a potem serpentyny w dół.


Na jednym z zakrętów odpada nam koło...cóż-bywa i tak. Po dwóch godzinach jest już na swoim miejscu, ale kierowca decyduje się zawracać, a nas upycha do auta swojego kolegi.


Droga do Omalo robi na nas wrażenie. Ciągnie się wzdłuż rzeki, w kanionie. Mijamy chatkę rangersów. Przejeżdżamy kilka brodów, wjeżdżamy na piaszczystą górę i jesteśmy w Omalo. Bartek w bólach przyznaje mi rację, że nie wjechalibyśmy motocyklami. Jak to zrobiła para z Jazdadalej? Zaczynam podejrzewać photoshopa.
Próbujemy znaleźć nocleg na dziko, ale bez namiotu to trudne. Wracamy do miejscówki poleconej przez naszego kierowcę. Plan na jutro-wdrapujemy się do Górnego Omalo i autostop do naszych namiotów.

Wejście do Górnego Omalo powoduje u nas okrutną zadyszkę. Ile to razy człowiek sobie obiecuje poprawę kondycji? Najpierw dostrzegamy wieże twierdzy, a dopiero potem Górne Omalo. Bardzo malowniczo położone. Kupujemy tam świeżutki chleb i coca colę (jaka pyszna!). Bartek strzela milion zdjęć. I tak nam mijają dwie godzinki. Czas na powrót. Idziemy kawałek za wioskę. Przyjmujemy autostopowiczowe pozy i czekamy i czekamy. Nic nie jedzie. Helikopter straży granicznej nas niestety nie urządza. Jedno auto zajęte, drugie też. Trzecie-puste! Zatrzymuje się młody Gruzin, który wiózł żonę na wakacje. Bezproblemowo podrzuca nas do gorących źródeł, daje swoją wizytówkę i życzy wszystkiego dobrego.


Co by dobrego za dużo nie było - całą noc pada. Rano budzimy się z chmurami w namiocie i decyzję o wyruszeniu na dół odkładamy jak najdłużej. Ale zjechać trzeba. Szybkie pakowanie i ruszamy. Mając świadomość jak wygląda droga, bałam się jeszcze bardziej ;) Nie było jednak tak źle. Dojeżdżamy do rzeczki i rozbijamy obozowisko. Szybki kurs do  sklepu po zasłużone piwo i można odpoczywać. Potem pojawiają się Gruzini.

O kurczę, będą hałasować dziką muzyką z auta! A oni otwierają bagażnik starego mercedesa i wyciągają z niego...żywego barana. Na szczęście dekapitacji dokonują gdzieś daleko od nas. Po godzinie krzątania zapraszają nas do stołu. A na nim prawdziwa uczta. Pomidory, żeberka, ryba szaszłyki, chleb, melon, arbuz. Pyszności!!! I wyciągają z rzeki kolejne schłodzone baniaczki z winem domowej roboty. Tylko głowa rodziny mówi po rosyjsku, ale i tak jest sympatycznie. Co rusz wznosimy toasty za żywych i umarłych, dzieci, wnuki, rodziców i kogo się da. Na koniec robimy sobie serię zdjęć, wymieniamy się stronami na fejsbuku i zostajemy wyściskani. Prawdziwa gruzińska gościnność!

Omalo, co
21.8.15

Omalo, co

piątek, 14 sierpnia 2015

Po przygodach z wizami, nadszedł czas na przygodę z Iranem. Relacje w internecie są pełne zachwytów, trzeba to sprawdzić na własnej skórze.
W południe wyruszamy z Erywania by "już" po dziesięciu godzinach znaleźć się na granicy z Iranem. Ormiański odcinek naszej trasy był stosunkowo krótki (około 400 km), ale ze względu na jakość drogi i ilość zakrętów trwa bardzo długo. Jesteśmy pełni podziwu dla umiejętności irańskigo kierowcy. Autobus dzielnie wspinał się pod górę.
Na przejściu granicznym zostajemy wyproszeni z  autobusu i granicę musimy pokonać pieszo. Ormianie wnikliwie oglądają paszporty i puszczają dalej. Obowiązuje mnie już irański styl odzieżowy, więc pośpiesznie narzucam tunikę i chustę. Drepczemy jakieś 800 m i rozpoczyna się kontrola irańska. Jedno okienko, drugie, trzecie. Biurokracja kwitnie. Pan wypytuje skąd, dokąd, którędy i wbija nam pieczątkę. Bartek wymienia 50 dolarów i przez chwilę jesteśmy milionerami (50 USD=1 500 000 riali). Czekamy na nasz autobus, który przechodzi kontrolę osobno. Po parkingu nagle przebiega wielki pająk (taaaaki wieeelkii), na moje krzyki przerażenia Irańczycy reagują śmiechem, a jeden z nich zdeptuje potwora. Kolejna kontrola autobusu i w końcu możemy ruszać.
W południe następnego dnia jesteśmy w Teheranie. Mamy umówionego hosta z couchsurfingu. Pozostaje się nam do niego dostać. Wzbudzamy sensacje w metrze. Między innymi dlatego, że jesteśmy obcokrajowcami. A Bartek sieje zgorszenie- mimo mojej uwagi, że nie powinien biegać po Iranie w szortach. Mężczyźni też mają jakieś utrudnienia, a co! Teoretycznie w transporcie miejskim jest podział na część damską i męską.  Niektórzy tego nie przestrzegają i nikt ich nie aresztuje.
Jedną noc gościmy u przemiłej irańskiej rodziny. Częstują nas kolacją, pomagają kupić bilet na autobus do Shirazu i zabierają na spacer do parku.


Teheran niespecjalnie nas wciągnął. Największą atrakcją była wymiana waluty u cinkciarza. "Mister dollar!" Na dworcu autobusowym spotykamy dwóch Irańczyków-poliglotów. Znają dziesięć języków! W oczekiwaniu na autobus, opowiadają nam co warto zobaczyć w Iranie. "Koniecznie jedźcie do Pasargadu, to najpiękniejsze miejsce w Iranie!".
Shiraz wita nas upałem. Instalujemy się w uroczym gesthousie i wymęczeni całonocną podróżą padamy na leżanki w wewnętrznym ogródku. Po południu wyłaniamy się na spacer po mieście. Odwiedzamy bazar, muszę zakupić przecież sobie coś eleganckiego.  Znowu jesteśmy sensacją. Skąd jesteście? Czy Iran wam się podoba? Gdzie pracujecie? To twoja żona? (ha ha!). Na szwędaniu się zchodzi nam całe popołudnie i do hotelu docieramy wieczorem. Życie w Iranie zaczyna się po zmroku. Na pustych w ciągu dnia ulicach, wieczorem rozpoczyna się prawdziwe targowisko. Otwierają się dziesiątki straganów i sklepów, wszyscy wylegają na ulice i robią zakupy. Chaos panuje niesamowity. Jak w Azji.
W hostelu poznajemy Ormianina, z diaspory ormiańskiej w Gruzji, wychowanego w Rosji, a mieszkającego w Dubaju. Wspólnie wybieramy się na wycieczkę do Persepolis i słynnego Pasargadu. Oczywiście taksówkarze próbują nas naciągnąć. Ale Gaspar zna trochę farsi, co pomaga w negocjacjach. Dogadujemy cenę i wyruszamy.


Persepolis jest interesujące. Całkiem dobrze zachowane i wyeksponowanie. A "najpiękniejszy" Pasargad okazuje się kupą kamieni i wcale nie powala. I to ma być największa atrakcja Iranu?:) Irańczykom trochę brakuje zmysłu turystycznego. Opisy zabytków są bardzo zdawkowe i bez szerszego kontekstu. A w przypadku antycznych ruin nie ma wizualizacji, jak to wyglądało w starożytności. Za to zdjęcia imamów są wszędzie. I nawoływania do nienawiści do Amerykanów.


W lokalnym autobusie zaczepia nas Irańczyk, i zadaje standardowe pytania. Odpowiedź Bartka na temat pracy, trochę go zafrasowała. Jak to "no job"? Biedak drapie się w głowę i próbuje zrozumieć. Jak można nie mieć pracy? Dla niego to niepojęte.
Po dwóch dniach spędzonych w Shirazie, czas na podróż do Yazdu. Tam przez kolejne dwa dni snujemy się po uliczkach starego miasta. Kosztujemy (w końcu!) lokalnej kuchni, a Bartek udaje się do fryzjera. Pan fryzjer pięknie Bartka strzyże, smaruje różnymi pachnidłami i elegancko przycina brodę.


Najbardziej interesujący okazuje się Eshafan, nasz ostatni punkt na trasie.  Dopiero tutaj zobaczyliśmy kunszt i piękno irańskiego rękodzieła. Dywany, naczynia ceramiczne i srebrne, biżuteria. Nic tylko kupować kupować i kupować. Zwiedzamy jeden z najstarszych meczetów w Iranie- Jameh Mosqe. Meczet wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Miejsce naprawdę warte odwiedzenia.
Droga powrotna do Armenii była bardzo rozrywkowa. NIe było już bezpośrednich autobusów do Erywania. Został nam kombinowany transport. Docieramy autobusem do Yolfy, potem taksówką do granicy z Armenią. Natrafiamy na samozwańczego taksówkarza, który nie wie gdzie jest granica. Gubimy się po drodze, ale w końcu docieramy na miejsce. (Naszego taksówkarza zapewne zastrzelili Azerowie, bo wjechał nie tam gdzie trzeba ;)) Po ormiańskiej stronie  czekają na nas taksówkarze-naciągacze. Niestety są jedyną możliwością dotarcia do najbliższego miasta Meghri. Szukamy niedrogiego noclegu, i dzięki pomocy przyjaznego Ormianina trafiamy do Haer B&B. Właściciel rezerwuje nam miejsce w marszrutce do Erywania. Następnego dnia spędzamy 8 godzin z nogami na szyi. Dostajemy bowiem miejsca na samym końcu, zapchane do tego bagażami. Przepraszamy się z naszymi motocyklami, i w poniedziałek ruszamy w drogę do Gruzji, by stawić czoła kolejnym wizowym perypetiom.

Iran, życie codzienne turysty

W Iranie wszyscy są nastawieni bardzo przyjaźnie. Zaczepiają i zagadują. Pytają o wszystko. Skąd jesteś, czym się zajmujesz, czy masz dzieci, czy w Polsce się dobrze żyje. Nie wynika to ze wścibstwa, a ze zwykłej ciekawości. Iran jest dość odizolowany od reszty świata (przynajmniej w teorii) i Irańczycy chętnie poznają innych ludzi. Turyści są przez nich mile widziani, chociażby po to, żeby ich oskubać :) Standardem są podwójne ceny na taksówki, jedzenie w restauracji czy zakupy w lokalnym sklepie. Nas najbardziej drażniły podwójne ceny za wejścia do muzeów. I to często siedmiokrotnie wyższe, nie jest to proturystyczna postawa rządu. Na nasze argumenty, że to nieuczciwe Irańczycy odpowiadali, że takie jest prawo. No cóż. Nas to nie przekonuje.
Wiele rzeczy w Iranie jest zabronionych i nielegalnych, ale potrzeba matką wynalazku. Nie wolno wymieniać pieniędzy w innych miejscach niż banki i exchange, ale co zrobić gdy wszystko pozamykane? Wystarczy się poszwędać po okolicy i Mister Money zawsze chętnie wymieni dolary. Alkohol? Jeśli masz znajomych Irańczyków, załatwią bez problemu. Facebook?Logujesz się przez sieć tor. Hostele czy restauracje mają swoje strony na FB. I jakoś to wszystko działa.
Ruch uliczny dla niewprawionych może być koszmarem. Irańczycy jadą prosto przed siebie, nie używają lusterek czy kierunkowskazów. A przejście na drugą stronę ulicy wymaga wiele samozaparcia i desperacji. Ale po kilku dniach już przywykliśmy i przejście przez czteropasmową drogę nie stanowiło dla nas wyzwania. 
Mister taxi!!! Mister Persepolis!!
14.8.15

Mister taxi!!! Mister Persepolis!!

wtorek, 11 sierpnia 2015

Wjeżdżając do Armenii byliśmy pełni entuzjazmu. Erywań był pierwszym, konkretnym celem naszej podróży. Nikt z nas nie spodziewał się jeszcze, że kilka dni później będę w stanie pokonać trasę z plaschadki (Plac Republiki) do Ambasady Iranu z niemalże zamkniętymi oczami. 
Nie będę wdawał się w szczegóły naszej, pełnej wzlotów i upadków, przygody z uzyskaniem wizy irańskiej, Laura już o tym wspominała. Przez ponad 2 tygodnie spędzone w Armenii mieliśmy okazję zobaczyć wiele ciekawych miejsc, przeżyć przygody, które będziemy długo wspominać, ale przede wszystkim odpocząć w domowych warunkach, wykorzystując przy tym do granic  gościnność naszych znajomych - Łukasza i Ewy.

Na kilka miesięcy przed wyruszeniem w drogę mogliśmy po prostu wziąć walizkę złotówek, udać się do pośrednika wizowego z listą krajów i czekać. Zdecydowaliśmy jednak inaczej. Z założenia podróż ma mieć spontaniczny charakter. Poza ogólnym zarysem czasowym i pewnymi punktami programu, jak pozbycie się motocykli, ustalamy przebieg trasy na bieżąco, stąd zdecydowaliśmy aplikować o wizy, na ile to jest możliwe, po drodze, licząc się z wszelkimi niedogodnościami z tym związanymi. Na tym etapie wiemy, że wiąże się to z wyrzeczeniami i rezygnacją z pewnych, nazwijmy to atrakcji, jednak poczucie swobody czasowej jest dla nas nieocenione i tak naprawdę stanowi filar podróży.
 Sam pobyt w Armenii miał dla mnie charakter nieco sentymentalny. W 2007 ruszyliśmy z grupą znajomych  na Zakaukazie i choć samej Armenii nie było w planie, to z kolegą, którego namówiłem na dołączenie dokładnie w dniu wyjazdu, zdecydowaliśmy oderwać się od grupy i z Gruzji pomknęliśmy do Hayastanu. Najbardziej odsunięte na zachód przejście graniczne położone na płaskowyżu powyżej 2000 mnpm składało się z dwóch baraków, w których zabrakło prądu, żeby wydrukować nam wizy. Teraz do Armenii wjeżdża się bez wizy, przejście wygląda nieco lepiej, ale tylko od strony gruzińskiej, gdzie powstaje nowy terminal.

Tak samo jak 8 lat temu na ulicach dominują białe zhiguli (Łady 2107) oraz Nivy z przyciemnionymi szybami, toczące na chińskich alufelgach. Wiele miejsc nie zmieniło się w ogóle, powiedzieć nie można tego jednak o Erywaniu, który przynajmniej w swojej centralnej części potrafi zachwycić. Woda Sewanie jest jednak równie czysta i... zimna.



Pobyt w Erywaniu to jakby powrót do normalności. W dni robocze załatwiamy sprawy bieżące i formalności wizowe, w nieco wydłużone weekendy ruszamy na wspólne motocyklowe wypady z naszymi gospodarzami.


W momencie, kiedy jesteśmy już gotowi spakować się i wyjechać z powrotem do Gruzji pojawia się informacja o wyjaśnieniu sprawy wizowej. Trudno tu już mówić o entuzjazmie, po tym ile starań włożyliśmy, żeby wyjaśnić błąd jakiegoś urzędasa. Ekscytacja się jednak pojawia.
Do Iranu jedziemy bez motocykli, korzystając z dostępnych środków transportu. Po pierwsze wynika to z konieczności posiadania Carnet de Passage, czyli przestarzałego dokumentu celnego, na uzyskanie, którego trzeba wyłożyć potężną kaucję. Jedyna znana alternatywa też jest na tyle kosztowna, że nie bierzemy jej pod uwagę. Iran, to pierwszy kraj z naszej dotychczasowej drogi, w którym wcześniej nie byłem, stąd naturalna chęć by zagłębić się niego bardziej. Przy codziennych temperaturach oscylujących w granicach 40 st. jazda na motocyklach była by na tyle wyczerpująca, że nasze chęci poznania kraju mogłyby zdecydowanie ucierpieć. Z resztą, Iran słynie z tanich i komfortowych autobusów, które docierają wszędzie. 
Uzbrojeni w plik Benjaminów wsiadamy do rejsowego autobusu do Teheranu... 



Iranowi poświęcimy z pewnością niejeden wpis, tymczasem zostańmy jeszcze w Armenii. 

Kończę ten post będąc już w Tbilisi, co oznacza, że nasza armeńska przygoda skończyła się na dobre. Po nocy spędzonej w autobusie do Tabrizu, przesiadce do kolejnego autobusu do Yolfy i w końcu błądzeniu samozwańczą taksówką gdzieś pomiędzy granicą Azerską i Nachiczewaniem, w sobotę, w południe, wylądowaliśmy na irańsko-armeńskim przejściu w Norduz. Tuż po przedreptaniu przez graniczny most na Araksie drogę zajechał nam meleks. Lokalny Gagik, jak zwykli nazywać stereotypowego ormianina nasi gospodarze z Erywania, już do nas machał i krzyczał łamanym rosyjskim, że mamy wsiadać. Darmowa podwózka do budynku kontroli granicznej. Stój, darmowa w Armenii? Gagik wyczuł nić porozumienia i od razu chciał nam shandlować przewóz, co najmniej do Goris (150km po górach), a najlepiej do Erywania (koło 400km). Był gotów porzucić melexa i wieźć nas prywatną furą daleko przed siebie, oczywiście za grube dolary. Jakież zdziwienie i oburzenie - z evrosojuza i 80 dolarów na taksę żałują? Przepłacając i tak dwukrotnie dojeżdżamy do przygranicznego Meghri, raptem 12km. Jadąc do Teheranu, z okien autobusu uznaliśmy to miasto za totalnie przygnębiające, wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w drodze powrotnej przyjdzie nam tutaj nocować w oczekiwaniu na poranną, jedyną z resztą, marszrutkę do stolicy. Cóż, nie bójmy się powiedzieć otwarcie, armeńskie miasta są przygnębiające. Wyludnione, opustoszałe, pełne wraków, jedyny koloryt to tabliczki informacyjne USAID. Takie też było Meghri, z tym wyjątkiem, że na przeciwległym zboczu królował wielki ledowy krzyż, a przy głównym placu wyrastał szpital, który lata świetności miał już za sobą. Z pięciu pięter, okna posiadał tylko parter. Gdyby nie całkiem nowa karetka, tym razem od China AID, można by się poczuć jak w skansenie. 
O 8 godzinnej podróży marszrutką z Meghri do Erywania, można by się rozpisywać, ale nie będę. Człowiek docenia komfort motocyklowej kanapy.


Szybkie przepakowanie, kolacja z Ewą i Łukaszem, dzięki którym nasz irański wybryk mógł dojść do skutku i w poniedziałek przed południem ruszamy do Gruzji. Graniczny Gagik po zobaczeniu naszych papierów wskazał paluchem na obskurną budkę, którą minęliśmy. Co? Znów celnicy? Wjeżdżając do Hayastanu na przejściu zostawiliśmy ponad 100 EUR za dwa motocykle. Teraz okazało się, że vremennyi vvoz trzeba jeszcze zamknąć. No to po 6600 dram za motocykl dla skarbu państwa, po 2000 do łapy brokera, razem 40 EUR i 1,5h w plecy w kolejkach. Na Laury papierach komputer zawiesza się dwa razy. Nic nowego. 

Armeńskie wakacje
11.8.15

Armeńskie wakacje

sobota, 8 sierpnia 2015

Długo milczeliśmy, ale 'nicnierobienie' było bardzo absorbujące.  Nasz dalszy plan był taki: zostawiamy na dwa tygodnie nasze motocykle w Erywaniu i ruszamy na podbój Persji.
Proces wizowy do Iranu wygląda w następujący sposób: najpierw należy uzyskać specjalny nr zaproszenia.Kod ten wydaje irańskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych (MFA),wysyłany jest do wskazanego we wniosku konsulatu. Wypełna się formularz wizowy i czeka kilka dni na decyzję.
Oczywiście jest to niemożliwe do załatwienia samodzielnie. Korzystamy z pomocy pośrednika. Pieniądze za usługi przelewamy na niemieckie konto. Nie należy w tytule przelewu wpisywać słowa "Iran". Państwo to, poprzez sankcje, jest wyłączone z międzynarodowego systemu bankowego (stąd takie kombinacje). Jest dreszczyk emocji.

Wszystkich tych czynności dokonaliśmy będąc jeszcze w Stambule. Czyli daaawno temu.

W końcu jest. Mamy to-mail od pośrednika, że są nasze kody i możemy iść do konsulatu załatwiać wizy. Okazuje się, że jest tylko mój. Mr. Bartosz no! Proszę przyjść w poniedziałek. Trzeba wziąć pod uwagę fakt, że w Iranie weekend to czwartek i piątek, konsulat ma weekend po europejsku. Czyli poniedziałek-środa to dni kiedy tak naprawdę można coś załatwić.

W poniedziałek po raz kolejny pojawiamy się w konsulacie. Bartka kodu nadal nie ma. Lekko już zdenerwowani kontaktujemy się z naszym irańskim pośrednikiem. Wg niego wszystko jest o.k. i MFA wysłało kody do konsulatu. We wtorek nadal nic nie ma. Kolejny telefon do irańskiego pośrednika. Informacja, że miniserstwo ponowiło wysyłkę kodu. Ale w konsulacie twierdzą, że nic nie dostali. Powoli kończy nam się czas... Jeśli nie dostaniemy papierów do poniedziałku, wyjazd do Iranu nie będzie miał sensu. Stawiamy się w konsulacie w kolejny poniedziałek (już po raz siódmy!). Miła pani z okienka obiecała, że zadzwoni do ministerstwa. Ale "no answer"! Jestem bliska zrobienia awantury. Nasza cierpliwość została wyczerpana. Bartek dość ostro nacisnął pośrednika i ten w końcu skontaktował się z konsulatem. Okazało się, że możemy we wtorek udać się po wizy! Co za radość. Nie uwierzę, jak nie zobaczę ;). Pełni obaw, czy aby na pewno wszystko jest w porządku, we wtorek stawiamy się o 9 rano w konsulacie. It's o.k.! Mr. Bartosz o.k.!!! Błyskawicznie dokonujemy opłaty za wizę, wypełniamy wniosek i tego samego dnia odbieramy paszporty. Sukces! Próbowaliśmy się dowiedzieć, co bylo nie tak z Bartka kodem, ale nic z tego. Koniec końców MFA wyraziło zgodę na wizę na jednym kodzie.
Wiza do Iranu? Nie dziękuję.
8.8.15

Wiza do Iranu? Nie dziękuję.