wtorek, 15 września 2015

Przekroczyliśmy granicę dość późno, było już ciemno. Jeszcze zaczepili nas policjanci, zaraz za przejściem, a ich ziomki chciały nam wcisnąć ubezpieczenie na motocykle. Od razu też pojawił się cinkciarz, u którego wymieniamy trochę waluty. Krępujemy się tak przy policji, w końcu to nielegalne, ale nikt się nie przejmuje. Dowiadujemy się przy okazji, że 6 km stąd jest hotel. Za bardzo nie mamy wyboru, więc jedziemy. Budynek wygląda dość okazale, wystraszyliśmy się że jest poza naszym budżetem. Cena jest przystępna, idziemy zatem oglądać pokoje. Skoro hol taki wypasiony (marmry i wielki żyrandol) to jak będą wyglądały pokoje? Cóż...mają dodatkowych lokatorów w postaci karaluchów. Pani, która na oprowadzała nie okazywała żadnego zażenowania. "Wot, karakany!". My poprosimy pokoje bez karaluchów. Jednego zniosę, ale dziesięć plus niezidentyfikowane towarzystwo to jednak za wiele. Dostajemy w końcu pokoje bez robali. Ktoś w tym hotelu dawno nie sprzątał, wszystko jest pokryte chyba roczną warstwą brudu. Szybko spać i szybko odjechać :)


 Droga do Samarkandy jest zaskakująca. Cały czas dwa pasy, asfalt wszędzie. Kto by pomyślał. 
Włóczylinki docierają pierwsi i znajdują nocleg w sympatycznym guesthousie niedaleko starego miasta. Po przeczytaniu całych internetów i chwili odpoczynku idziemy na rozpoznanie terenu. Najbliżej mamy do Registanu. Warto wybrać się tam właśnie wieczorem. Na tle murów odbywa się bowiem świetlne przedstawienie. Przed jego rozpoczęciem policjanci "oczyszczają" plac i wyganiają wszystkich sprzed Registanu. Punkt widokowy zostaje ogrodzony taśmą, i dopiero po przejściu policyjnej kontroli (sprawdzili nasze plecaki), zostaliśmy dopuszczeni do oglądania.
Dłuższe zwiedzanie zaplanowaliśmy sobie na kolejny dzień. Pospalibyśmy dłużej niż do 8:30, ale na hasło "śniadanie do 9" zerwałam się z łóżka jak poparzona. Nie można pozwolić by śniadanie przepadło! W końcu zapłacone! 

Nie jesteśmy wielbicielami zabytków, ale czasem decydujemy się na opłacenie wejścia do muzeum. Padło na Registan właśnie. Tzw. "must see".
Z perskiego oznacza to "piaszczyste miejsce". Plac otoczony jest z trzech stron medresami (szkoły, w której uczono Koranu). Od strony zachodniej medresa Ulug Beda z XV wieku,od strony wschodniej Sher Dor z XVII, a od północy medresa Tilya Kori ( "Pokryta Złotem"; nazwa nawiązuje do misternych zdobień wnętrza budynku). 


Sam plac był prawdopodobnie bazarem. Medresy uległy uszkodzeniom w skutek wielu trzęsień ziemi. Ale Sowieci włożyli sporo wysiłku w ich odrestaurowanie. Kolejne atrakcje Samarkandy oglądamy już z zewnątrz. Same meczety i mauzolea. "No nuda" ;) Miasto jest nadspodziewanie czyste, bez przerwy widać służby miejskie zbierające śmieci czy dbające o trawniki. Władze przeplanowały miasto, by ukryć brzydotę za murami. A najważniejsze zabytki są odnowione i pięknie zadbane. 

Mnie urzekł bazar. Oczywiście można na nim kupić wszystko. Kupujemy więc kiszone ogórki! Smakują tak samo jak te w Polsce, niesamowite. Uzbecy mają fascynujący sposób eksponowania towaru. Cytryny, pomidory czy orzechy są poukładane w równiutkie piramidy. Czyżby to był jakiś dekret rządowy?



Tak nam się spodobało, że postanowiliśmy zostać trzy noce, na Bucharę nie starczyło nam sił.  
Po kolejnych 300km po uzbeckich dwupasmówkach i jesteśmy w Taszkencie. Po drodze tylko dwie kontrole policyjne, w stylu "otkuda - kuda - turisty?".

W Taszkencie widać już dyktaturę. Centrum miasta jest lśniące i czyściutkie. Trawniki wypielęgnowane i zadbane. Ale w parkach nie ma wiele ławek, nikt nie spaceruje, nie odpoczywa. Całkiem pusto. Jakby wszyscy wiedzieli, że ta przestrzeń nie jest dla ludzi. Przy każdym pomniku policjant, czasem z psem. Przy wejściu do metra również.  Trzeba pokazać plecak, sprawdzają paszport, pytają czy turyści (nie, szpiedzy-czasem mam ochotę odpowiedzieć). W Uzbekistanie naprawdę czuć co to znaczy kontrola państwa. 



Z Taszkentu pojechaliśmy w stronę doliny fergańskiej i dalej granicy. Po drodze ze trzy razy zatrzymywali nas policjanci na check pointach, spisywali do zeszytu nasze dane (po co?), bardzo to było irytujące. I było zimno! Po raz pierwszy od początku podróży, było mi zimno! Padał deszcz i wiał wiatr. Niezbyt sprzyjające warunki podróży. Pokonaliśmy przełęcz na 2400 m n.p.m., miał być widok z lewej na Tienszan, z prawej na Pamir. Nie było, tylko chmury i smog. Nocleg chcieliśmy zaleźć w Ferganie. Kilkanaście km przed Bartka motocykl zaczął strajkować, zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zdecydować co dalej.  Po chwili podszedł do nas Uzbek i zaczął standardowo "otkuda". Jak już zagaduje to pytamy o hotel i paliwo. Oba tematy są problematyczne. Proponuje nocleg u siebie, zapewniając, że nie weźmie żadnych pieniędzy. W sumie czemu nie... Będzie okazja zobaczyć jak się żyje w Uzbekistanie. Nasz gospodarz pracuje w Rosji, buduje drewniane domy. Wieczorem bardzo nalegał, żebyśmy pojechali na wycieczkę do miasta. Co prawda było już ciemno i padało, no ale skoro jemu tak bardzo zależy. Rano dowiedzieliśmy się dlaczego. Zażyczył sobie za wieczorne zwiedzanie 50 USD. Wot uzbecka gościnność. Zrobiło się nieprzyjemnie... A wieczorem jeszcze opowiadał, jak to trzeba sobie pomagać, bo dobro do ciebie wraca i takie tam. Bartek dał mu koniec końców 30 dolarów. Ale niesmak pozostał. Chcieliśmy jak najszybciej się stamtąd wydostać. Niestety motocykl Bartka dalej się buntował. Ruszył dopiero z pomocą lokalnego mechanika (brata naszego gospodarza) i jego kompresora. Naszemu "przewodnikowi" chyba zrobiło się głupio i oddał mi 10 dolarów. Dziwna sytuacja.
Gdyby uczciwie od razu przyznał, że nas przenocuje ale chce np. 20 dolarów, to byśmy się zgodzili bez problemu. Ale takie stawianie sprawy było dla nas bardzo niezręczne. 

Droga do granicy z Kirgistanem dłużyła mi się niemiłosiernie, znaki pokazywały 80km, co w praktyce wyniosło ze 120. Znowu zatrzymywały nas patrole, spisywały do zeszytu. W jednym musieliśmy zdjąć bagaże i dać je przeskanować rentgenem. Na granicy interesowali się nami bardziej niż przy wjeździe. Oczywiście pielgrzymka z okienka do okienka, ksero paszportu ( sami nie mogą zrobić?) i dowodu rejestracyjnego. Przeglądali pobieżnie bagaż, popukali w kanistry, sprawdzali czy w kaskach nie przemycamy, nie wiem czego. Ale i tak nie  było źle. Poszło w miarę szybko i sprawnie. I przeturlaliśmy się do Kirgistanu.

Uzbekistan - (k)raj

Republika Uzbekistanu ogłosiła niepodległość 1 września 1991 roku. Od tamtej pory krajem rządzi Karimov. Mimo, że konstytucja Uzbekistanu zawiera twierdzenia o demokracji i przestrzeganiu praw człowieka, nie jest to kraj wolności słowa. Międzynarodowe organizacje broniące praw człowieka zarzucają władzom wiele naruszeń wolności : słowa, religii czy prasy. Prezydent dość brutalnie pacyfikuje swoich przeciwników poprzez aresztowania czy zastraszanie.
O Uzbekistanie zrobiło sie głośno w zachodnich mediach za sprawą masakry w Andijanie. W 2005 roku władze otworzyły ogień do protestujących. Są trzy teorie co do zamieszek. Jedna z nich (rządowa), głosi iż byli to islamscy radykałowie,którzy zajęli rządowe budynki. Wojsko otworzyło ogień w obronie kraju. Druga teoria sugeruje, że była to po pacyfikacja protestujących i demonstracja siły reżimu. Ostatnia sugeruje, że były to wewnętrzne walki między klanami uzbeckimi. Po tych wydarzeniach Zachód "wyraził oburzenie", a sam Uzbekistan zaczął spoglądać w stronę Rosji.
Uzbekistan to dziwny kraj. Niby jest w nim wszystko w porządku, ale coś nie pasuje do całości układanki. Jest czysto, aż momentami przesadnie. Wiele ulic jest odnowionych, sporo nowych budynków. Drogi (przynajmniej te którymi jechaliśmy) są dwupasmowe, wyasfaltowane. Jednocześnie jest jakoś...pusto. Nowocześnie, ale na pokaz. Bardzo trudno to uchwycić i opisać.
Wszechobecna policja wcale nie wzmacniała  mojego poczucia bezpieczeństwa. Odbieram to jako kontrolę. Byli nastawieni na sprawdzanie, legitymowanie, notowanie.
W Samarkandzie nie dawało się tego tak odczuć, ale już w Taszkencie - pełna kontrola. Wchodzisz do metra - sprawdzają bagaż i paszport. Policja na każdym większym placu, często z psem. pilnują chyba trawników i pomników. Zakaz fotografowania. Ciężko to zrozumieć, teraz wszystko jest przecież na Google Maps. Czego oni tak pilnują?
Do tego dziwna organizacja przestrzeni. Dużo zieleni, piękne parki, ale nie ma jak z nich korzystać. Albo celowo albo przypadkowo zapomnieli postawić ławki. 
Ale można też iść do fryzjera:



Ile kosztuje uzbecka gościnność?
15.9.15

Ile kosztuje uzbecka gościnność?

środa, 9 września 2015



Pierwsze wrażenie, jakie wywarł na mnie Kazachstan nie było najlepsze. Droga z granicy do Atyrau pozostawiała wiele do życzenia. Nikt chyba tamtędy nie jeździ. Kazachowie wylewając asfalt, zapomnieli posypać piasek "podbudową z kruszywa łamanego,stabilizowanego mechanicznie" (cyt. za mgr inż. Joanną Gieczewską ;)). Jest albo dziurawy, albo niemożliwie rozwałkowany przez ciężarówki. Niczym naleśniki w moim wykonaniu. 

Wizę do Kazachstanu mieliśmy na 30 dni. Każdy obcokrajowiec ma obowiązek rejestracji w ciągu 5 dni. Trzeba udać się do Policji Imigracyjnej i pokazać blankiecik, który dostaje się na granicy. Po co to wszystko, nie wiemy. Lepiej nie zadzierać z biurokracją w post-sowieckich krajach. Drugiego dnia w Atyrau pojechaliśmy się zarejestrować. Nic nie może być jednak proste. Musieliśmy wypełnić specjalny formularz, skąd jedziemy, dokąd, gdzie będziemy mieszkać w Kazachstanie, nr wizy i paszportu. Formularz oczywiście cyrylicą. Do tego zażyczyli sobie ksero wizy i paszportu. Pan w okienku nie mógł zrozumieć, jak to na 30 dni do Kazachstanu? Po co tak długo, 10 nie wystarczy? Zrozumienie tego faktu zajęło urzędnikom 3 godziny. Nasze dokumenty swoje musiały "odleżeć". Przez malutkie okienko widziałam, jak przekładają je z miejsca na miejsce, nic z nimi nie robiąc. Może myśleli, że damy spokój i sobie pójdziemy? Byliśmy wytrwali, i dostaliśmy pieczątki. Sukces!
Kolejną misją do zrealizowania, było wysłanie motocykli pociągiem do Ałmaty. Zagubiliśmy się w czasoprzestrzeni. W Atyrau była inna strefa czasowa niż pokazywał mój telefon, który dane ściągał z satelity. I umknęły nam dwie godziny. Myśleliśmy, że jest 14 a była 16. Z tego powodu nie zdążyliśmy do działu bagażowego w godzinach urzędowania. Na nasze pytanie czy można wysłać motocykle pociągiem, pani odpowiedziała że nie ma problemu. Kazała przyjść następnego dnia rano. Tak też zrobiliśmy. 

Po tym jak zobaczyliśmy jakość pracy panów bagażowych, zdecydowaliśmy się na wspólną podróż z motocyklami. Lepiej być przy załadunku i rozładunku. Musieliśmy kupić bilet pasażerski ze specjalnym kwitkiem na bagaż. Podaliśmy przybliżoną wagę naszych przesyłek (nikt ich nie ważył), i pani skasowała nas na 300 zł za nasze motocykle. Taniocha, zważywszy, że to 2700 km. Oczywiście kilo dokumentów przy tym było do wypełniania. Problem pojawił się podczas ustalania kto, jak i kiedy załaduje motocykle do wagony bagażowego. Najpierw panowie chcieli sami, ale szybko zorientowali się że nie dadzą rady. Ostatecznie kazali przyjechać godzinę przed odjazdem pociągu i załadować je z peronu.
Pełni satysfakcji pojechaliśmy do domu. Bartek zaczął sprawdzać trasę pociągu i odkrył, że 
zatrzymuje się w Szymkencie. To rzut beretem od granicy z Uzbekistanem. Jeśli tam wysiądziemy, mamy mniej km do przejechania. I dzień, albo dwa dłużej w Uzbekistanie. Nie zdążymy już przebić biletów, ale pozwolili nam wysiąść wcześniej. 

Rano podjeżdżamy na dworzec. Panowie mówią, że mamy wjechać na peron. No to jedziemy. A że pociąg strasznie długi, a nasz wagon oczywiście na samym końcu, to jedziemy zrzucić bambetle. Dopada nas policja i krzyczy, że to niebezpieczne, nielegalne, że afera i w ogóle co my sobie myślimy. My myślimy, że tracimy czas na głupie dyskusje, chwila i nie zdążymy z załadunkiem. Po słownych przepychankach w końcu dają nam spokój. Ale trzeba teraz pchać motory przez cały peron. Ania i ja zajmujemy się przerzuceniem bagażu do przedziału, a chłopaki turlają motocykle. 
Jest jakiś problem, bo motocykle Ani i Łukasza nie mieszczą się między paletami. Trzeba zdjąć sakwy, a czasu coraz mniej. W końcu sprzęt ląduje bez większych uszczerbków w wagonie. Na jednym z dłuższych postojów Bartek i Łukasz sprawdzają czy wszystko w porządku. Stoją. Zła wiadomość jest taka, że w Szymkencie nie ma peronu na wysokości wagonu. Jak zdjąć cztery 200 kg maszyny z metrowej wysokości? Cieć bagażowy obiecuje załatwić tragarzy. Cóż, chyba trzeba mu zaufać. 

Podróż mija nam na spaniu, czytaniu i korumpowaniu policji. Nikt nam nie powiedział, że nie wolno pić piwa w pociągu. Na szczęście przyłapali tylko Anię, my byliśmy czyści. Kilkunastominutowe targowanie i przyjmują 10 euro. Taryfikator wskazywał 4x tyle.
Godzinę przed Szymkentem, na poprzedzającej stacji, Bartek i Łukasz idą przygotować motocykle do rozładunku. Ania i ja miałyśmy za zadanie spakować i wyładować manatki. Nie dane mi było zobaczyć wyjazd motocykli z pociągu. Tragarze poradzili sobie z tym w pięć minut. 

Następny dzień ma być lekki, łatwy i przyjemny. Do Taszkentu tylko 120 km. Nawet jeśli przejście graniczne zajmie nam dwie-trzy godziny, to i tak mamy całe popołudnie na zwiedzanie. Gdy dojeżdżamy na przejście, okazuje się że jest ono otwarte dla ruchu pieszych (???). Zagraniczni zmotoryzowani muszą jechać do Yallamy. 100 km dalej. Nie pozostaje nam nic innego jak zasuwać. 
Kazachowie jak zwykle formaliści. Sprawdzają wszystkie dokumenty po dwa razy, musimy się cofać po pieczątki do paszportów. Na uzbeckiej stronie wielka kolejka. Zagadujemy z celnikami i przepuszczają nas poza kolejką.

Teraz tylko kontrola paszportu, wypełnienie deklaracji przewozu towarów, deklaracja celna motocykli i mały świstek, do tego kontrola bagażu i  po dwóch godzinach jesteśmy wolni. Dobrze, że pani celniczka nie wgłębiała się w nasze pakunki. Rozpakowywanie i tłumaczenie co jest co, zajęłoby całą wieczność. Chcieli tylko zbadać zawartość naszych komputerów. Bartek cichaczem wyciąga kartę pamięci ze zdjęciami. Za to zdjęcia z komputera Włóczylinków wzbudzają zainteresowanie celników, Uzbecy bardzo poważnie podchodzą do kontroli granicznej. W autach otwierają schowki, sprawdzają co się kryje pod dywanikami, skanują. Mieliśmy szczęście.
Jesteśmy w Uzbekistanie! 

Kilka słów o Kazachstanie

Nie miałam zbyt wielkiej wiedzy o tym kraju. Niewiele się o nim mówi w polskich mediach.
Prezydentem jest Nursułtan Nazarbajew, który w 2011 roku wygrał kolejne wybory na 7-letnią kadencję. Rządzi krajem twardą ręką od końca lat 80-tych i nie ukrywa, że ekonomia najpierw,a demokracja później. Sam zdaje się cierpieć na manię wielkości. Billboardy z jego podobizną można spotkać wszędzie, a w 2010 roku parlament nadał mu tytuł "Lidera narodu". Dzięki jego działaniom Kazachstan jest najbogatszy i najbardziej rozwinięty ze wszystkich "stanów". Widać to w miastach, jest czysto, są nowe ulice i budynki z dobrą infrastrukturą. Zaskakuje ilość nowych samochodów wyższej klasy. Widać też rozwijającą się dynamicznie klasę średnią.


Nazarbajew postawił na surowce naturalne. koncerny międzynarodowe muszą się słono opłacać, by wydobywać ropę z kazachskich złóż. Niestety większość zysków trafia do rodziny prezydenta i ludzi z nim powiązanych. Sami Kazachowie są w większości pro-rosyjscy i pro-prezydenccy.
Mnie Kazachstan pozytywnie zaskoczył. Oprócz tej drogi z granicy. Spodziewałam się chaosu i bałaganu, a zastałam ład (jak na azjatyckie standardy) i kierowców aut zawsze zatrzymujących się przed przejściem dla pieszych. 

By Kazachstan rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej
9.9.15

By Kazachstan rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej

piątek, 4 września 2015


Po powrocie z Omalo zadekowaliśmy się w hostelu na tydzień. Padało, więc nie było sensu nigdzie wyjeżdżać. A i czasem przydaje się lenistwo. Jak tylko odebraliśmy nasze kazachskie wizy, ruszyliśmy w drogę do Rosji. Jedyna droga do granicy prowadzi przez tzw. Gruzińską Drogę Wojenną. Jest to trasa znana od starożytności. Swoją nazwę zawdzięcza XIX wiecznej modernizacji, władze rosyjskie poszerzyły i wzmocniły drogę, umożliwiając przerzut oddziałów wojskowych. Jak do tej pory najpiękniejsza droga, którą jechaliśmy. 208 km pełne malowniczych zakrętów, niesamowitych widoków i podjazdu na Przełęcz Krzyżową (2379 m n.p.m.).




W ostatniej wsi przed granicą, Stepansminde, znajduje się kościół Cminda Sameba – Gergeti (Świętej Trójcy). Prowadzi do niego droga off-roadowa. Chcieliśmy wjechać na górę i tam rozbić namiot. Zniechęcił nas tłok panujący na dojeździe, do tego GPS nas źle poprowadził i musieliśmy zawracać. Przy zawracaniu zblokowałam sobie koło i zaliczyłam glebę. Bartek ruszył mi na ratunek, najpierw mnie zbeształ, że nie mam siły podnieść motocykla. Dopiero po 15 minutach zapytał czy nic mi nie jest. Nie ma to jak troskliwy mężczyzna:) Zjechaliśmy na dół zatem. Zaczekaliśmy na naszych towarzyszy- Włóczylników. Znaleźliśmy nocleg, i wymaszerowaliśmy na podbój kościoła Cminda Sameba. Wspinaczka była bardzo męcząca (znów ta kondycja!), ale się udało. Pożałowałam, że nie wjechaliśmy na górę. Miejsce na nocleg naprawdę spektakularne, z widokiem na Kazbeg. Mówi się trudno.


Rano, jak zwykle "wcześnie" wstaliśmy i podjęliśmy próbę przeforsowania granicy z Rosją. Bojowo nastawieni, przygotowani na wiele godzin stania i wypełniania papierków, rozczarowaliśmy się pozytywnie. Na motocyklach cyk,cyk ominęliśmy kolejkę, a dokumentów nie było aż tak dużo. Po godzinie formalności nasze koła przejechały pierwsze rosyjskie kilometry. Nocleg zaplanowaliśmy w Groznym. Czeczenia kojarzy się z wojną, przemocą i konfliktem zbrojnym. W 2003 roku ONZ nazwało Grozne najbardziej zniszczonym miastem na świecie, by już w 2009 przyznać nagrodę za odbudowę miasta. Dzięki gigantycznym inwestycjom miasto wygląda w tej chwili jak nowe. 
Zatrzymujemy się w centrum i pierwszą osobą,która do nas podchodzi jest Czeczen mówiący płynnie po polsku! Niesamowite. Nasz nowy znajomy idzie z nami na obiad i dzięki temu poznajemy trochę szczegółów zwykłego życia. W Polsce przebywał w raz z rodziną w latach 2009-2011. W Czeczenii skończył studia i pracuje w centrum nauki. Ma też narzeczoną, znają się cztery miesiące, i ślub mają zaplanowany na grudzień. Jak widać w Czeczenii długo się nie czeka:) Biedak nawet nie może się z narzeczoną za rękę potrzymać. Na nasze dociekania, czy naprawdę NIC nie mogą przed ślubem, reaguje śmiechem. Dowiadujemy się również, że średnia liczba dzieci w rodzinie to czworo, a najlepiej sześcioro. Podczas rozmowy przyglądam się czeczeńskim kobietom. Jest to republika islamska, i w teorii trzyma się zasad islamu. Styl Czeczenek mogę określić jako irańsko-rosyjski. Mają chusty, ledwie zakrywające czubek głowy, i długie spódnice. Do tego buty na wysokim obcasie, biżuterię, makijaż. Suknie bardzo kolorowe i dalekie od skromności. Miejscowe Rosjanki ubierają się normalnie.
Z "naszym" Czeczenem odwiedzamy jeszcze informację turystyczną, i strzelamy sobie serię fotek na Instagrama (jest bardzo w Rosji, a szczególnie Czeczeni popularny). Dzięki nowo zawartym znajomościom trafiamy do pierwszego hostelu w Groznym. Bardzo nas to cieszy, ponieważ ceny są niezwykle atrakcyjne, a pozostałe hotele drogie. Trochę się obawiamy zostawić motocykle na parkingu, ale wzbudzamy takie zainteresowanie i wszyscy są tak uprzejmi, że w sumie nie ma się co bać. A pan policjant pozwala nam zaparkować na chodniku, pod samymi drzwiami hostelu. Do tego pół dzielnicy nas obserwuje. Możemy spokojnie zwiedzać miasto.  Grozny City- kilka luksusowych wieżowców, azerska inwestycja. Meczet Serce Czeczenii-zafundowali Turcy.


W powrotnej drodze przystajemy na chwilę przed elegancką restauracją i zastanawiamy się co to za impreza. Otóż było to czeczeńskie wesele. Momentalnie zostajemy zaproszeni do środka. Nie przyjmują odmowy. Czujemy się trochę nieswojo-wszyscy bardzo eleganccy, a my zwyczajnie ubrani. Szokuje nas przepych i ilość gości. Sala balowa z wielkimi kryształowymi żyrandolami. Profesjonalna ekipa zdjęciowa, wielki telebim pokazujący co się dzieje na sali. Każdy stolik ma indywidualną obsługę. Nasze talerze ani chwili nie zostają puste. Chłopaki rzucają się na mięso, ja dopadam łososia. Ostatnio tyle jedzenia na raz widziałam u mamy na obiedzie :) W końcu udaje nam się wyjść. Nie ma jednak łatwo, zagadują nas goście weselni. Teraz chwila dla Ani i Łukasza-mogą odświeżyć swój norweski. Czujemy się wykluczeni- nic nie rozumiemy:) 
Dla mieszkańca Kaukazu, zaproszenie gościa do domu to sprawa honoru. Powiedzenie "gość w dom, Bóg w dom", jest traktowane tu dosłownie. W dawnych czasach zapewnienie gościowi posiłku i noclegu było obowiązkiem. A kiedy zaszła potrzeba, gospodarz winien był bronić życia gościa. Gościnność Czeczenów jest szczera i prawdziwa. Czujemy się tam bardzo bezpiecznie. Proszą nas, by szerzyć dobre słowo o Czeczenii, co czynimy :)
Dziwny jest ten świat. Jednego dnia spotkać Czeczenów mówiących po polsku i norwesku.




Z pełnymi brzuchami idziemy spać, by jak zwykle "wcześnie" wyruszyć w drogę. Kierunek- Astrachań. Podobno jest jakiś skrót. Spróbujemy. Skrót okazuje się nie do przejechania. Otrzymałam pouczenie, żeby wspomnieć tutaj, że to my wymiękłyśmy. Zobaczyłyśmy z Anią drogę i padło "nie". Zawracamy kawałek i jedziemy właściwą trasą. Jedziemy jakieś 100 km, zaczyna się robić ciemno, a po drodze żadnego miejsca na nocleg. W momencie gdy przechodzę na rezerwę paliwa, dojeżdżamy do stacji benzynowej. Ufff. Do tego pani wskazuje nam miejsce na nocleg. Jesteśmy uratowani. 

Niesympatyczny Kazach nie chce negocjować ceny. Nie przekonuje go nawet brak gotówki, i załatwia nam możliwość płatności kartą na stacji benzynowej. Całkiem komfortowy domek, tyle że komary gryzą. Jest duży telewizor, możemy obejrzeć film! Po 15 minutach Bartek jak zwykle zasypia. Czyżby mu się nie podobało? ;)

Daleko do tego Astrachania nie jest, tak nam się przynajmniej wydaje. Po drodze spotyka nas niespodzianka. Droga do Astrachania nagle się kończy. Wg Google Maps jest, a w rzeczywistości przeradza się w szuter, a potem piach. Mimo wszystko znaki drogowe wskazują ten kierunek. 120 km Astrachań. Miejscowi podpowiadają nam objazd do drogi asfaltowej, tylko 15 km szutrem. Próbujemy. Czekamy na Anię i Łukasza i próbujemy się przebić. Po drodze jeden z kierowców straszy nas, że nie przejedziemy tego odcinka. My nie przejedziemy ? Jest nawet fajnie:) Dobrze, że tylko 15 km. Dobijamy do asfaltu i dalej już prosto do Astrachania. Tam najpierw nie możemy znaleźć hostelu. Potem okazuje się, że nasza rezerwacja zniknęła. Właściciel proponuje nam mieszkanie w cenie pokoju. Nie mamy za bardzo wyjścia. Jest późno i chcemy odpocząć. Mieszkanie jest utrzymane w stylu poźno-sowieckim, boazeria i linoleum. Za tak niską cenę (90 zł) nie wybrzydzamy. Na podwórku wzbudzamy sensację, dzieciaki są zafascynowane motocyklami. Parkujemy je na parkingu strzeżonym, to nie jest Czeczenia. 

Czeka na nas przejście graniczne z Kazachstanem. Oczywiście nie udaje się nam wcześnie wstać :) Po drodze spotykamy parę Niemców na BMW X-Challenge i tak w szóstkę podążamy do granicy. Kolejki brak, nikt nas nie sprawdza za bardzo, wypełniamy jeden dokument. Już? Dziwnie szybko.  Kazachstan wita nas straszliwym wiatrem i koszmarnymi drogami. Są naprawdę ZŁE.
Pierwsze 50 km to slalom między gigantycznymi dziurami. Potem dziury znikają i bujamy się w koleinach. Dla urozmaicenia przez jezdnie przebiegają wielbłądy, a Bartek na dziurach gubi jedną sakwę. Droga prowadzi cały czas przez step. Gdyby nie emocje związane z lawirowaniem po nawierzchni, można by zasnąć z nudów. 


Do Atyrau dojeżdżamy wieczorem. Wszystkie hotele były drogie, zdecydowaliśmy się zatem na wynajem mieszkania przez agencję nieruchomości. Nie wiedzieć czemu, człowiek który miał pokazać nam mieszkanie, bardzo chciał nas wysłać do hotelu. Nie mieściło mu się w głowie, że obcokrajowcy nie chcą spać w hotelu. I bał się, że mieszkanie nie będzie nam odpowiadać. Okazało się inaczej. Mieszkanie jest super. Zostajemy. Takich luksusów dawno nie mieliśmy.  

Trans-Rosja
4.9.15

Trans-Rosja

czwartek, 3 września 2015

Mijają nam wkrótce 3 miesiące w podróży. Przez ten czas wypiliśmy razem z Laurą przynajmniej 300 litrów wody, a włączając wodę zużytą do gotowania można się pokusić o szacunek rzędu 500l. Przy założeniu, że korzystamy tylko z wody butelkowanej, której średnia cena to równowartość ok. 2 PLN za butelkę 1,5l, okazałoby się, że zakup wody pochłania niemałe środki.

Jeszcze na długo przed wyjazdem przerzuciliśmy się na picie wody z kranu, oczywiście przepuszczonej przez filtr węglowy. Prawdę mówiąc nie czuliśmy różnicy w porównaniu do popularnych wód źródlanych, które często miewały posmak plastikowej butelki.
Zaczęliśmy więc poszukiwać rozwiązania, które pozwoliło by nam filtrować wodę w podróży. Na rynku dostępne są profesjonalne filtry, które z reguły są mało poręczne i kosztują też swoje. Wodę trzeba filtrować z wyprzedzeniem, a następnie butelkować.


I tak trafiliśmy, na robiące furorę za oceanem, butelki Booble, które umożliwiają spożycie świeżo przefiltrowanej wody. Polski dystrybutor marki Booble, zainteresowany naszą wyprawą, dostarczył nam do długotrwałych testów butelki Sport o pojemności 750ml i spory zapas filtrów. Ich konstrukcja świetnie sprawdza się w podróży. Rozmiar zbliżony jest do typowego bidonu, stąd łatwo zamontować ją przy pomocy rowerowego koszyczka. U mnie ma stałe miejsce na kierownicy motocykla. Nie muszę chyba wspominać, jak ważne jest nawadnianie w czasie jazdy, szczególnie gdy dotychczas temperatury podczas naszej wyprawy rzadko spadały w ciągu dnia poniżej 30 stopni. 


Ustnik chroniony jest przed zanieczyszczeniami silikonową osłonką. Sama butelka wykonana jest z elastycznego, ale wytrzymałego tworzywa, nie straszne jej upadki, zgniecenia czy intensywne wyciskanie w celu przefiltrowania jednorazowo dużej ilości wody do przygotowania posiłku. Dzięki filtrom bez obaw korzystamy z wody kranowej, jak i naturalnych źródeł spotykanych po drodze. 
Wiecie jak dobra jest woda w Gruzji? Nie odważyliśmy się tylko na picie wody z jeziora Sevan, pomimo zapewnień Ormian, że nadaje się ona do picia.

W sytuacjach, gdy mamy podejrzenia, że woda może być mocno zanieczyszczona dodatkowo posiłkujemy się tabletkami do uzdatniania wody. Filtr z Booble świetnie usuwa posmak chloru z wcześniej uzdatnionej chemicznie wody.


Zdążyliśmy się już mocno przywiązać do wspomnianych butelek, a przede wszystkim ułatwień jakie nam przynoszą, więc pilnujemy ich, jak oka w głowie, by towarzyszyły nam jak najdłużej.

Na zdrowie!

Ekwipunek jednośladowego nomada: uzdatnianie wody
3.9.15

Ekwipunek jednośladowego nomada: uzdatnianie wody