niedziela, 29 listopada 2015

W pierwszej połowie listopada dotarł do nas długo oczekiwany gość – moja siostra Asia. Po perypetiach związanych z mgłą na poznańskim lotnisku i strajkiem największego niemieckiego przewoźnika, doleciała w końcu do Chengdu. Mogliśmy się rozkoszować kawą, kiełbasą i żółtym serem, który nam przywiozła. I oczywiście jej towarzystwem. Miała korporacyjne dwa tygodnie urlopu, dlatego też zaplanowałam wycieczkę w japońskim stylu. Nawet zrobiłam plan w Excelu. Po zderzeniu z chińską cywilizacją wycieczka musiała ulec modyfikacji. Kilka nocy w autobusach i pociągach to chyba jednak za dużo jak na pierwszy raz. Nowy harmonogram przedstawiał się następująco: Chengdu – Jiuzhaigou - Songpan- Chengdu – Kunming – Lijiang - Shangri-la -Kunming.

W Chengdu pokręciliśmy się trochę po mieście i daliśmy Asi czas na oswojenie się z Chinami (co chyba do końca nie jest możliwe). Odwiedziliśmy oczywiście pandy. Słynny na cały świat ośrodek rozmnażania tych słodkich zwierząt.Chengdu Research Base of Giant Panda Breeding. Mieszkają sobie na całkiem sporym kawałku zieleni i jedzą pędy bambusa.


Omnomnom

Z turystów niewiele sobie robią, są już chyba znudzone tą popularnością, i tym, że każdy ich najmniejszy ruch wywołuje zachwyt. Nie ma żadnego tańczenia czy jeżdżenia na jednokołowym rowerku. Jedna z pand, ku uciesze gawiedzi, zrobiła pokazową kupę. Większość pand wygląda jak po całotygodniowej imprezie. Leżą na trawie i odpoczywają. 

Zaraz, zaraz gdzie ja jestem?
Chińczycy próbują obudzić biedne zwierzęta gwiżdżąc i krzycząc. Oczywiście wszyscy mają obowiązkowe selfie-sticki i strzelają sobie masę zdjęć. Panda i ja, dwie pandy i ja, ja i drzewo, ja i ptaszek i tak dalej… Mimo wszystko warto zobaczyć to miejsce. Zapomniałam wspomnieć o rudych pandach. Wyglądają jak skrzyżowanie kota z szopem, ale są przezabawne i bardzo szybkie. Jedna z nich przemyka nam się pod nogami.

Rude to wredne?
Trochę przypadkowo, daliśmy Asi szkołę azjatyckiej kuchni i rundę gry nie-wiem-co-jem. Zamówiłam danie ze zdjęcia (wyglądało całkiem w porządku), w menu miało nazwę sociology of rabbit waist (socjologia króliczych bioder??). Okazało się całkowicie niejadalne. Nawet dla Bartka, który ma wysoki próg ostrości. Ostre papryczki plus skóra i kości z niewiadomoczego (chyba z tego królika). Pozostało nam dopchać się smażonym bakłażanem i pierożkami. 

Z Chengdu nasza wycieczka udała się do Jiuzhaigou. To chiński park narodowy, znajdujący się na liście UNESCO. Wstęp kosztował obłędne 200 CNY (160 zł!!). Ale czego się nie robi. Pojechaliśmy tam autobusem turystycznym. Czym różni się od zwykłego? Jechał z nami przewodnik, który opowiadał zapewne śmieszne żarciki, bo wszyscy się śmiali. Do tego zatrzymywaliśmy się co godzinę/45 minut na przerwę. Autentycznie! Mają chyba jakąś umowę z właścicielami straganów. Zamiast 7 h podróż trwała 9, chińska logika. Hostel, w którym się zatrzymaliśmy oferował zakup biletów studenckich do parku. Skutkowało to 50% zniżką, więc skorzystaliśmy. Nikt na wejściu nie zapytał o legitymację, podstęp się zatem udał. 

Sam park przepiękny. Szliśmy kilka ładnych kilometrów pieszo, i nie spotkaliśmy nikogo. Cudowna cisza i ładne widoki. Jesień to idealna pora na odwiedzenie parku, drzewa nabierają żółto-pomarańczowych kolorów i odbijają się w kolorowych wodach stawów i rzeki.





Wybraliśmy wersję biletu bez autobusu (kolejne 100 CNY w kieszeni), ale i tak można nim jeździć, bo nikt tego nie sprawdza (oszukaliśmy system po raz drugi).

Następnego dnia Songpang. Początkowo chcieliśmy jechać do Huanglongu, parku narodowego. Okazało się, że nie warto , bo wody w tarasach nie ma (główna atrakcja). Pozwiedzaliśmy sobie „stare miasto” i jego „stare” mury. Można się nieźle nabrać. Gdy weszliśmy w boczne uliczki, zobaczyliśmy jak wygląda renowacja. Buduje się po prostu wszystko od nowa. Choć trzeba przyznać, że ładnie to wygląda. Wdrapaliśmy się też na wzgórze ze świątynią. To znaczy Asia się wdrapała, a my na nią zaczekaliśmy w połowie drogi. Podczas tego spaceru przypadkiem natknęliśmy się na rzeźnię jaków. Na szczęście było już po wszystkim i „tylko” sprzątali plac. Miałam wizualizację określenia „ulica spłynęła krwią”.

Rzeźnia nr 5

Pan szlauchem zmywał krew, a naokoło widać było pozostałości po oprawianiu zwierząt: skóry, rogi i kości. W zagrodach stały kolejne jaki, pogodzone z sytuacją czekały na swój los. Chyba jestem mało wrażliwa, bo po tych wrażeniach nie zostałam wegetarianką. 

Stare miasto okalał mur (oczywiście nowy). Ku naszemu zdziwieniu za spacer po nim zażyczyli sobie 50 CNY. Za zwiedzanie 100 metrów muru. Zwariowali czy co? Nic dziwnego, że nie było zbyt wielu chętnych na taką atrakcję. Całkiem za darmo weszliśmy na niedokończoną część muru i dzięki temu mogliśmy zobaczyć coś takiego.


W Chengdu zamieniliśmy środek transportu na pociąg. Miła odmiana, można się położyć, poczytać. Jest w miarę cicho i spokojnie. Po 18 h byliśmy już w Kunmingu i od razu przesiedliśmy się na kolejny pociąg - do Lijiang. Był to pociąg z miejscami siedzącymi i wycieczką emerytów w gratisie. Jaka ulga dla naszych mózgów, gdy wszyscy wysiedli w Dali. 

W Lijiang przeanalizowaliśmy możliwości turystyczne i wyszło nam, że na pierwszy ogień pójdzie stare miasto. Zaczęliśmy od Dragon Pool Park. Przytulne miejsce z kamiennymi mostkami przerzuconymi nad stawami rybnymi, kilkoma pawilonami i spektakularnym widokiem na Śnieżną Górę Nefrytowego Smoka (Jade Dragon Snow Mountain). Według przewodników, to jeden z lepszych widoków w Chinach. 

Must see

Natknęliśmy się tam na próbę zespołu ludowego Naxi.



Stamtąd spacer na stare miasto. Ale na ile stare do końca nie wiemy. 



Wycieczka na Smoczą Górę okazała się niezwykle kosztowna (dzięki Siostra!), ale pokonaliśmy nasz rekord wysokości. Dostać się tam nie było łatwo. Najpierw busikiem z Lijiangu, by po drodze nabyć bilety na kolejkę. Potem przejazd do bram i haracz za wstęp do parku, z parkingu autobusem do kolejki linowej.

Nie chcę wiedzieć, jak to miejsce wygląda w szczycie sezonu. Jak poza sezonem było tłoczno. Chińczycy się przepychają i wciskają, żeby zdążyć. Przed kim? Przed całą resztą Chińczyków. 

Kolejka linowa podwozi nas całkiem wysoko, ale do wysokości 4680 m n.p.m. trzeba podejść jakieś 300 metrów. Po schodach, co by nie było za trudno. 

"Białasy" wchodzą bez tlenu!

Na tej wysokości oddycha się trochę ciężej, jednak nie na tyle by podejść ten kawałek bez tlenu. Widocznie wszyscy Chińczycy odwiedzający Smoczą Górę, zapadają na chorobę wysokościową już po wejściu na teren parku. 99% z nich zaopatrzonych jest w malutkie butle tlenowe. Korzystają z nich raz po raz, naprzemiennie z papierosem.

Park to nie tylko góra, ale też piękne stawy i wodospady. Po głębszej analizie doszliśmy do wniosku, że albo są sztuczne, albo w jakiś sposób modyfikowane przez człowieka. Chińczyk płaci 200 CNY za wstęp, to musi mieć co oglądać. Jeśli zajdzie potrzeba zbuduje się jezioro.

Asia nawiązuje nowe przyjaźnie.



Z Lijiangu trafiliśmy do Shangri-la. Miejscowość ta leży na pograniczu z Tybetem, tuż przy granicy z Birmą. Stare miasto jest naprawdę stare, ale niestety w wyniku pożaru w 2014 roku, połowa spłonęła. Jak się domyślacie, praca wre i budują na nowo. Mieliśmy okazję mieszkać przez kilka dni w oryginalnym tybetańskim domu z gliny i drewna. Hostel Tavern 47 prowadzi Koreańczyk wraz z żoną z plemienia Naxi. 



Klimatyczne miejsce, nawet Asi się podobało. W hostelu jest kuchnia, która serwuje burgery z jaka. Przełamaliśmy się i zamawiamy. Szoku smakowego nie ma, podobne do wołowiny, do tego frytki i piwko - prawdziwa uczta. 

To właśnie w Shangri-La urządziliśmy sobie najprzyjemniejszą wycieczkę. Wybraliśmy się po prostu na spacer! W przewodniku nazywa się to off the beaten track, czyli zejście ze szlaku. Najpierw do świątyni Stu Kurczaków. Bardzo chciałam tam pójść i zrobić tym kurczakom zdjęcie. Mam kolegę o pseudonimie Kurczak i ucieszyłby się pewnie, że kurczaki mają swoją świątynię. Samo wspinanie się na górę i krótka przerwa w „międzyświątyni” były super. 



Tybetańskie kolorowe flagi modlitewne nadają wdzięk otoczeniu. Świątynia była w kapitalnym remoncie, a kurczaków naliczyłam cztery sztuki. Za to ze wzgórza widać było buddyjską stupę po drugiej stronie miasta, i ona stała się naszym następnym celem. Po przejściu przez miasto i krótkiej wspinaczce dotarliśmy na miejsce. Stupa była mało odwiedzana, nie było żadnych świeżych flag modlitewnych. Panowała tam atmosfera spokoju i relaksu.




Żadnych biletów wstępu, wrzeszczących Chińczyków. Tylko miłe dla oka widoki, pagórki z flagami modlitewnymi i pastwisko jaków. Rewelacyjny dzień. 

Przed opuszczeniem Shangri-la chcieliśmy zwiedzić tamtejszy buddyjski klasztor. Lonley Planet podpowiada, że nie trzeba płacić za bilet wstępu jeśli pójdzie się tam pieszo. Niestety Chińczycy chyba czytają LP albo za dużo białasów omijało bramkę. Naszą radosną wycieczkę uniemożliwiają stojący na drodze policjanci. Znali angielski na tyle by powiedzieć „no ticket - no walk”. Nie to nie. Zawracamy, ale kombinujemy czy nie można ich jakoś obejść. Nasze podchody zostają natychmiast zauważone i w naszą stronę szybkim krokiem zmierza jeden z mundurowych. Wyciągamy nasze długie nogi i uciekamy. Nie chcemy wywołać międzynarodowej afery. Naprawdę przesadzają z tymi biletami. Kogo na to stać? Chiny komunistyczne są tylko z nazwy, kapitalizm jest tutaj totalitarny. 

Powoli kończą się siostrzane wakacje. Jedziemy do Kunmingu. Odprowadzamy Asię na lotnisko, skąd poleci do Chengdu i z Chengu do Frankfurtu.



Coś ta moja siostra ma pecha do samolotów, bo oba zaliczają spóźnienie, na szczęście bez szkody dla niej. I po 24h jest w Polsce.
A my robimy przegrupowanie sił i uderzamy do Laosu. A tam? Cisza i spokój! 









No ticket - no walk
29.11.15

No ticket - no walk

środa, 18 listopada 2015

Dla „białego” człowieka to może być trudne doświadczenie. Jest to kraj tak inny, od wszystkich które odwiedziłam, że nie potrafię znaleźć właściwych słów, żeby go opisać. Jest olbrzymia różnica kulturowa, i bariera językowa. Nie znając chińskiego, trudno tak naprawdę polubić Chiny. Człowiek czuje się zagubiony. Brzmienie języka dziwne, do niczego niepodobne. Alfabet też jakiś taki skomplikowany. Otaczają same dziwne znaczki i niezrozumiałe napisy.



Nawet w Iranie nie czułam się tak wyobcowana. Nikt nie mówi po angielsku, współrzędne GPS nie pasują do lokalizacji, GoogleMaps nie działa. Nic tylko siąść i płakać. No i ludzie, wszędzie ludzie. Dziesiątki, setki, tysiące, miliony. Wychodzą z autobusu, pociągu, metra, przejścia podziemnego. Trąbią, krzyczą (do siebie czy na siebie?), wprowadzają okropny harmider i hałasują. Do tego maja trochę inne podejście do kultury. Charczą (ohyda), plują i smarkają na ulicę, śmierdzą czosnkiem, bekają i mlaszczą. 
Wiem, że oceniam przez pryzmat zachodniej kultury i tego co u „nas” uznaje się za właściwe. Ale tak to po prostu widzę.

Turystyka jest tez tutaj zorganizowana specyficznie. Jak to ujęła koleżanka, Chińczycy robią wszystko przesadnie albo nie robią nic. Wszystkie „topowe” miejsca są zorganizowane i obiletowane. Można dojechać autem czy autobusem. Bilety wstępu mają jakieś abstrakcyjne ceny. Jeśli ktoś myśli, że Chiny są tanie to jest w błędzie. 120 zł za bilet do parku narodowego czy 25 zł za zwiedzanie murów „starego miasta” (oczywiście nowo wybudowanego) to jest przesada. Ale Chińczycy zwiedzają swój kraj na potęgę, są wszędzie. Państwo umila im zwiedzanie remontując zabytki. Czyli wyburz stare budynki, stawiając takie same na ich miejsce. Wyburzają całe kwartały starego miasta, ale tam mieszkają przecież ludzie. Dokąd ich przenoszą? Co z tradycją i kulturą? Czy taki Chińczyk wie, że to nie jest prawdziwe? Czy w ogóle go to interesuje?

Nowy mur nowego starego miasta - Songpan

Tempo rozwoju Chin może imponować. Co prawda, dostają teraz zadyszki i kryzys zbliża się do nich wielkimi krokami. Nie widać tego jednak po kraju. To nadal wielki plac budowy. Jak coś robią to z rozmachem. Wszędzie stawia się nowe wieżowce, osiedla mieszkaniowe czy centra handlowe. Drogi eleganckie, kilkupasmowe. Bez przerwy udoskonalają sieć kolejową, budując nowe połączenia i remontując stare. To gigantyczne inwestycje, wymagające wielkich przygotowań i wielkich planów. Wszystko to kosztem ludzi i środowiska naturalnego. 

Urumczi

Przy tak szybkim skoku na przód, nie wszyscy mieszańcy Państwa Środka nadążają za zmianami. W środkach transportu publicznego czy na ulicy można spotkać plakaty i filmiki instruktażowe. Co wolno, a czego nie, jak się właściwie zachować. W szybkim pociągu całą drogę emitowali filmiki o tym jak korzystać z toalety i ostrzeżenie o zakazie palenia. Jeśli zapalisz papierosa, włączy się alarm, pociąg się zatrzyma, a ciebie aresztują (i wyślą do obozu pracy zapewne). 

Przewodnik Lonley Planet w rozdziale „Pierwszy raz w Chinach”, zaznacza, żeby podróży do Chin nie traktować jak wakacji, ale jak przygodę. Coś w tym jest. Ja w Chinach byłam i wiedziałam czego się spodziewać. Po podróży przez Azję Centralną, uodporniłam się na wiele rzeczy. Ale na Chiny uodpornić się nie da. Moja biedna siostra doznała szoku. Szokowała ją ilość aut i skuterów, styl jazdy (ciągle trąbią), chaos i ludzie. Miała przedsmak w samolocie, bo za nią usadowiła się charkająca pani. I mimo moich ostrzeżeń, że jest inaczej, nie potrafiła tego „inaczej” sobie wyobrazić. Ja nadal nie wiem czy lubię Chiny czy nie. Raczej zwracam się w stronę nie-lubienia chińskiej nacji. Za ich hałaśliwość, pokrzykiwania, przepychanie się w kolejkach (nawet jeśli nie muszą) i za charkanie. 

Dużo jest pięknych i ciekawych miejsc w tym kraju, niestety zostaną niedługo wszystkie zabetonowane i wyasfaltowane. Ustawi się znaki (zakazu oczywiście) i będzie turystycznie. 
Zakazy i nakazy to kolejna rzucająca się w Chinach rzecz. Jeśli czegoś nie zabronią Chińczykowi, to on to na pewno zrobi. Dlatego w metrze, na dworcach czy w parkach jest mnóstwo zakazów. Nie wolno wnosić broni (to chyba informacja dla Amerykanów), rozpalać ognia i siadać. 


Teoretycznie nie wolno też śmiecić. Ale tam gdzie Chińczyk usiądzie, tam zostawi wokoło swoje śmieci. Zostaną one posprzątane (mniej lub bardziej dokładnie) przez innego Chińczyka. Na dworcach pracownicy kolei pilnują porządku i próbują opanować napierający tłum. Przecież większość miejsc jest numerowana. Jednak na próżno. Wszyscy się pchają, ze swoimi nieśmiertelnymi kartonami, workami i wiadrami.

W podróży można zaobserwować ciekawe rzeczy. Zwróciłam uwagę na różnicę pokoleniową i klasową. Chińczycy 50+ są okropnie hałaśliwi, bez przerwy jazgoczą i krążą po pociągu. Młode pokolenie siedzi cichutko na swoim miejscu, wpatrzone w ekran smartfona. Tak samo można zaobserwować różnice między mieszkańcami dużych miast a mieszkańcami wsi. W Polsce wszyscy ludzie ubrani są podobnie i zachowują się podobnie, czy to ze wsi czy z miasta. W Chinach te dysproporcje są bardzo duże. Chińczyk miejski jest ubrany nowocześnie i „zachodnio”. Ten wiejski ubrany jest często w tradycyjne stroje i niewspółmiernie więcej hałasuje.
Podróż z Chińczykami może wykończyć psychicznie. W hard seaterze (pociąg z miejscami siedzącymi), nie usiedzą na miejscu. Krążą w te i z powrotem z nieśmiertelnymi termosami z herbatą. Mimo, że sami zastawiają przejście swoimi bagażami, to posyłają wrogie spojrzenie, gdy wyciągniesz swoje długie nogi i blokujesz przejście po święty wrzątek. 
Trzeba mieć dużo cierpliwości i dystansu do otaczającego świata, żeby bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym przetrwać przygodę jaką serwują nam Chiny. 

Civil behaviour
18.11.15

Civil behaviour

sobota, 14 listopada 2015

Planujesz wyprawę do Azji Centralnej na jednośladzie z zamiarem pozbycia się go na miejscu? Dotychczas Kirgistan postrzegany był jako najłatwiejszy rynek zbytu lub „przechowalnia” sprzętu z zamiarem dalszego eksplorowania regionu. Co się w tej kwestii zmieniło w ostatnim roku? O tym w poniższym wpisie.

Pomimo, że Kirgistan od Europy dzieli, w najlepszym wypadku ponad 5000km jest on, obok tadżyckiego Pamiru, niekwestionowaną mekką motocyklistów. Głównie ze względów bezpieczeństwa stał się on również popularnym punktem tranzytowym dla obieżyświatów stanowiąc alternatywę dla tzw. „drogi południowej” wiodącej przez Afganistan, Pakistan i Indie, dalej na południe.

Z Kirgistanu droga dalej wiedzie przez Chiny. Przez wiele lat wjazd własnym pojazdem do Państwa
Środka był całkowicie niemożliwy. W ostatnich latach się to zmieniło. Choć nadal jest to niesamowicie kosztowne przedsięwzięcie, które wymaga przygotowań z dużym wyprzedzeniem, chętnych jest coraz więcej. Tymczasowa rejestracja i prawo jazdy, plan wycieczki i opieka przewodnika na każdy dzień, to wszystko kosztuje od kilku do kilkunastu tysięcy USD w zależności od wielkości grupy z którą zmierzasz.
Nic dziwnego, że wiele osób decyduje się kontynuować podróż bez własnego pojazdu, tak jak w naszym przypadku, co oznacza konieczność jego spieniężenia.

EUG. Że co?
Jest szansa, że słyszeliście o tworze zwanym Euroazjatycką Unią Gospodarczą, który przejął spuściznę po Euroazjatyckiej Wspólnocie Gospodarczej, a ta z kolei miała na celu zacieśnianie współpracy pomiędzy byłymi republikami ZSRR a Rosją. Obok państw założycielskich EUG: Rosji, Kazachstanu i Białorusi, w sierpniu 2015 r. aktywnie dołączył Kirgistan. A z czym to się wiąże w praktyce? Kraje – członkowie, przyjęły narzucony przez Rosję system celny zakładający m. in. ujednolicony taryfikator oraz zniesienie granic celnych.  W skrócie oznacza to horrendalne stawki celne na importowane pojazdy używane. Jak wysokie? W przypadku pojazdów wyprodukowanych przed 2005 r. (starszych, niż 10 lat) stawka cła wynosi 2,6 USD na każdy centymetr pojemności skokowej. Tak, właśnie. Szybka kalkulacja w głowie i wychodzi, że kupujący musi zapłacić często podwójną wartość pojazdu.

Jak to wygląda na tle sąsiadów?
Kazachstan – członek EUG, zabójcze cła, jednak dużo większy rynek motocyklowy, stąd potencjalnie większy popyt, niż w Kirgistanie, z drugiej strony egzekwowanie przepisów może być bardziej skuteczne, a „elastyczność” urzędników mniejsza. Pomimo zapowiedzi wiosną br. Polacy nadal potrzebują wizę, stąd możesz mieć niewiele czasu na ogarnięcie tematu sprzedaży.
Uzbekistan – praktycznie brak rynku motocyklowego i popyt bliski 0. Z władzami Uzbekistanu niespecjalnie chciałbym zadzierać w jakikolwiek sposób.
Tadżykistan – mała wspólnota motocyklowa w Duszanbe, ale rynek również niemalże żaden. Potencjalnie samochód sprzedać tam łatwiej. Zakaz importu pojazdów starszych, niż 10 lat.
Zostaje nam Kirgistan
Zmiany celne wprowadzone w sierpniu br. wprowadziły niezły zamęt. Kirgiski celnik pytany w jaki sposób legalnie sprowadzić pojazd, który przyjechał na kołach, rozkłada ręce. Wjeżdżając na terytorium EUG, bez względu czy jest to Rosja, Kazachstan czy Kirgistan trzeba dokonać czasowego importu. Druk we wszystkich krajach wygląda podobnie. Zdaje się go dopiero po wyjeździe z terytorium wspólnoty celnej czyli np. do Uzbekistanu czy Tadżykistanu. Nie ma specjalnie znaczenia, co napiszesz na druku, celnik i tak doda od siebie dozwolony czas wwozu pojazdu. No i tutaj w pewnym sensie zaczynają się schody. Czas wwozu zależy od kraju, w którym przekraczasz granicę, jeśli to kraj „wizowy” to marne szanse, że otrzymasz „wwóz” na okres przekraczający ważność wizy. W przypadku Kirgistanu ponoć maksymalny okres wwozu to 6 miesięcy. Nam nie chcieli wypisać więcej niż 2 miesiące. Wyjątkiem mogą być przejścia graniczne z Tadżykistanem, szczególnie pamirskie na przełęczy Kyzylart, gdzie nikt specjalnie nie dba o żadne dokumenty celne, a sam celnik bardziej jest zainteresowany czy dostanie od Ciebie naklejkę do swojej kolekcji i jakiś prezent. Co jeśli zadeklarować na granicy chęć wwozu w celu sprzedaży? Tego nie sprawdzaliśmy, ale z dużym prawdopodobieństwem będzie się to wiązało z koniecznością zapłaty cła już na granicy.

A co jeśli zostawiam motocykl na przechowanie?
Na ten moment nikt nie wie, ile będą wynosiły kary za przekroczenie terminu na, który wydano pozwolenie na wjazd i czy ktokolwiek będzie w stanie to zweryfikować bez scentralizowanej bazy danych. Na ten moment większość zapisów celników idzie do zeszytu.       

Sprzedaż
W Biszkeku motocykle widać na ulicach, to dobry znak. Popyt jest duży. Miejscowi preferują motocykle japońskie, głównie „sporty”. Najlepszą opinią cieszą się Hondy i to dla nich dostępność części jest największa. BMW uchodzi za drogie w utrzymaniu i problematyczne, jeśli chodzi o dostęp do części. Nie zmienia to faktu, że w niedługo po opublikowaniu wpisu na najpopularniejszym forum ogłoszeniowym (http://diesel.elcat.kg – konieczna podstawowa znajomość j. rosyjskiego) mam kilkunastu zainteresowanych moim BMW F650.

Dużym zainteresowaniem będą cieszyły się lekkie maszyny enduro, szczególnie do 250ccm, ze względu na stosunkowo niski koszt cła. W przypadku większych sprzętów łatwiej będzie sprzedać maszyny wyprodukowane po 2005 r. Miejscowi przywykli już do dość dużej podaży motocykli, które podróżujący zwożą do kraju, także turystyczne enduro wszelakich marek nie są specjalną egzotyką. Dominują Transalpy, Afryki i BMW F650 GS.  

Wspomniane forum to najlepszy sposób na dotarcie do lokalnych motocyklistów, ale również handlarzy, którzy zaproponują Ci poniżej 50% wartości pojazdu i gotowość transakcji „w ciemno”. Warto też pokręcić się w środowisku motocyklistów. Wieść o nowym sprzęcie na rynku roznosi się szybko. Kirgiscy „bajkerzy” spotykają się w barze Piercy Moto Haus (Peppers).

Na koniec pozostają tradycyjne kanały sprzedaży. Na przedmieściach Biszkeku funkcjonuje gigantyczna giełda samochodowa (Avtorynok). Najlepiej pojawić się tam w weekend. Nie mylić z Kudaybergen, gdzie rozchodzą się głównie części.
Możesz poprosić też o pomoc w hostelu, w którym zamieszkujesz. Co bardziej obrotni gospodarze mogą zapewnić Ci pośrednictwo w sprzedaży za odpowiednią prowizję. 

Formalności
Niestety świadomość konieczności oclenia i zarejestrowania pojazdu jest znikoma. Wielu kupujących wprost przyznaje, że nawet nie planuje przerejestrować pojazdu i zamierza unikać spotkań z policją. Biorąc pod uwagę, że spotkanie z drogówką zamyka się tu zazwyczaj w przedziale 200-500 som (12 – 30 PLN) okazuje się więc, że ponoszenia ryzyka jazdy takim jest dużo tańsze, niż jego oclenie i zarejestrowanie.
Uwaga
W interesie sprzedającego leży dopilnowanie, czy kupujący dokonał wszystkich formalności celno-podatkowych. Wg kodeksu celnego EUG naruszenie warunków importu czasowego podlega karze finansowej, konfiskacie mienia, a w konsekwencji może skutkować problemami z wjazdem na terytorium krajów – członków unii gospodarczej. 

Oczywiście możesz chcieć zatrzymać tablice rejestracyjne. Nie jest to jednak konieczne do wyrejestrowania pojazdu w Polsce (wiele europejskich krajów będzie wymagało zwrócenia tablic). Wyrejestrowanie to dużo powiedziane. Okazuje się, że wystarczy zgłoszenie sprzedaży za granicą. Podobnie jak przy sprzedaży w kraju tablice, dowód i karta pojazdu zostają u nowego właściciela. Tobie potrzebna jest jedynie umowa, której wiarygodności nie podważy lokalny magistrat. Warto jest więc przekonać nabywcę do wizyty u notariusza. W przypadku, gdy zamierza on zarejestrować pojazd i tak będzie to niezbędne. Cóż, po zapoznaniu się z dokumentami sprzętu notariusz zamiast 500 som wynikających z taksy może zażyczyć sobie o jedno 0 więcej. To i tak znikomy koszt w porównaniu z tym co czeka nabywcę w urzędzie celnym.  

W momencie gdy masz umowę w rękach, albo chociaż jej kopię, standardowo notariusz wyda odpis tylko nabywcy, możesz się pożegnać z nabywcą. W kraju zrobisz tłumaczenie przysięgłe i przedstawisz umowę w wydziale komunikacji, a następnie w ubezpieczalni.

Cały proces odprawy i rejestracji w Kirgistanie można załatwić praktycznie w ciągu jednego dnia. Rano trzeba się stawić w urzędzie celnym (tamozhnya), który znajduje się na zachodnich krańcach giełdy samochodowej. Pojazdy zostaną wprowadzone na plac i poddane szczegółowej inspekcji, mającej na celu znalezienia punktów zaczepienia…  Po opłaceniu należności wynikających z taryfikatora, oraz tych niekoniecznie oficjalnych, można w kontenerze obok ustawić się po odbiór nowej blachy.  
Potrzebujesz więcej porad? Daj znać, spróbujemy pomóc.


Sprzedaż motocykla w Kirgistanie. Czy to ma sens?
14.11.15

Sprzedaż motocykla w Kirgistanie. Czy to ma sens?

sobota, 7 listopada 2015

Po pobycie w Kirgistanie, Chiny jawią się nam jak wielka cywilizacja. Nowoczesny budynek przejścia granicznego, eleganckie i gładkie jak stół wielopasmowe drogi asfaltowe.
Nasz pierwszy przystanek do Kaszgar, miasto leżące niedaleko granicy z Kirgistanem. „Niedaleko” w Chinach to pojęcie względne, w tym przypadku to 230 km.
Wysiadamy z taksówki i wpadamy wprost w azjatycki chaos. Setki skuterów i elektrycznych rowerów jadą na raz we wszystkich kierunkach. Musimy na nowo opanować sztukę przechodzenia przez jezdnię i chodzenia po chodniku (po którym poruszają się też elektryczne pojazdy). Każdy kraj rządzi się swoimi ulicznymi prawami. Taksówkarz nas omamił wizją zawiezienia pod sam hostel. Oczywiście tego nie zrobił i musieliśmy gibać z plecakami. Na szczęści nie było to daleko. Nie ufajcie taksówkarzom w żadnej części świata. W hostelu wywołaliśmy lekką konsternację, ponieważ wg obsługi nie zmieścimy się do łóżek w dormie (wieloosobowy pokój). Jesteśmy za wysocy. Dostajemy w tej samej cenie pokój dwuosobowy. Wreszcie jakieś profity z bycia wysokim „białasem”.

Właśnie – fakt, że jesteśmy wysocy i biali powoduje wielkie zainteresowanie naszymi osobami. Gdziekolwiek nie pójdziemy, zawsze się na nas patrzą, a właściwie to gapią, i robią „oooo”. Czasem czuję się jak ufoludek. Chińczycy z upodobaniem obserwują nas gdy jemy, czytamy czy robimy coś tak niezwykłego jak spanie. Widocznie w głowach im się nie mieści, że biali też takie rzeczy robią.

Szwendamy się po Kaszgarze półtora dnia. Kupujemy nawet bilet na pociąg do Urumczi, jesteśmy z siebie bardzo dumni. Wydaje nam się, że będzie to takie łatwe w całych Chinach, nic bardziej mylnego (ale o tym później).
Kaszgar to miasto leżące w najbardziej na zachód wysuniętej prowincji Sinciang. To okręg autonomiczny, zamieszkały przez Ujgurów.
Ujgurzy to mniejszość etniczna pochodzenia tureckiego. Zamieszkują teren obecnej prowincji Sinciang od X wieku. Wyznają islam, z wyglądu przypominają bardziej Uzbeków czy Kazachów. Nie mają z Chińczykami łatwego życia. Chiny pompują w ten region bardzo dużo gotówki. Budują nowe miasta, fabryki i szkoły. Kosztem starych tradycyjnych domów i wsi ujgurskich. Korzystają na tym głównie Chińczycy Han, którzy przybywają do Sinciangu ściągnięci rządową wizją lepszych zarobków. Większość stanowisk urzędniczych czy rządowych zajmują Chińczycy Han. Kontrolują oni życie polityczne i gospodarcze Sinciangu. Bez znajomości mandaryńskiego, Ujgurzy nie mają szans na lepszą pracę. Nie pozwala im się też na swobodne wyznawanie religii. Meczety są dostępne tylko dla osób pełnoletnich, mężczyźni musieli zgolić tradycyjne brody, a kobietom nie wolno nosić chust zasłaniających twarz. Dyskryminacyjna polityka Chin frustruje Ujgurów, co skutkuje wybuchami przemocy. Dwa lata temu demonstracje przerodziły się w krwawe protesty. Łatwo przyczepić im łatkę islamskich terrorystów, a oni w desperacji walczą o zachowanie swojej kultury . Wybierając niestety nienajlepszy sposób. Walka Tybetańczyków o swoją wolność jest widocznie bardziej medialna.
Polecam te dwa artykuły: Ujgurzy i Wyborcza.pl

Kaszgar został przez Chińczyków „wyremontowany”. Czyli właściwe stare miasto i tradycyjna ujgurska zabudowa zostały zrównane z ziemią. Na miejsce starego powstało „nowe stare miasto”. I sprzedawane jest turystom jako zabytkowe. Mimo wszystko ma ono swój urok. Na jednej z bocznych uliczek przysiadamy na chwilę, by poobserwować bawiące się dzieci. Biegają samopas, nie przejmując się nikim i niczym. I są oczywiście słodkie jak kotki z fejsbuka.



Jesteśmy negatywnie zaskoczeni ilością wojska i policji na ulicach. Auta, transportery opancerzone i kilkuosobowe patrole piesze mają pokazać Ujgurom, że Wielki Brat czuwa.
Bilet do Urumczi już mamy, pozostaje nam tylko przedostać się na dworzec. W tym regionie podchodzi się do kontroli bagażu bardzo poważnie. Pierwszą bramkę przechodzimy, ale druga kontrola wykrywa w bagażu Bartka śmiercionośne i nielegalne przedmioty : tubkę silikonu i kleju, jakieś narzędzia i szwajcarski scyzoryk oraz nożyczki. O nie! Scyzoryka bez walki nie oddamy. Pan policjant radzi nam, żeby wysłać go pocztą. Bartek pobiegł na pocztę, a ja pilnuję bagażu. Po 20 minutach zaczynam się niepokoić, bo zaraz nasz pociąg a Bartka nie ma. Zjawia się w końcu i na moje pytanie czy się udało, odpowiada z kamienną twarzą, że tak. Dopiero po chwili przyznaje się, że przemycił scyzoryk w portfelu pod cukierkami i aparatem fotograficznym. Bo na poczcie okazało się, że nie ma mowy o wysłaniu gdziekolwiek tak niebezpiecznego narzędzia.

W Urumczi jesteśmy po 24h jazdy pociągiem. Próbujemy kupić bilety do Xianu, tak jak zakładał nasz plan. Niestety nie ma biletów na dwa tygodnie w przód. Przedłużamy pobyt w hostelu o jeden dzień i nabywamy bilety na szybki pociąg do Lanzhou ( 2000 km w 11 h). Korzystamy z anglo i rosyjskojęzycznego pana kasjera i od razu kupujemy też następny bilet Lanzhou - Chengdu.
W Urumczi na ulicach też dużo policji, obok naszego hostelu stoi nawet transporter opancerzony. Czy ich obecność, w razie sytuacji kryzysowej, by w czymś pomogła? Szczerze wątpię, zanim by się wygramolili z auta, byłoby po wszystkim.


Do zwiedzania w mieście nie ma za wiele. Jedna z atrakcji miasta to Muzeum Regionalne, jest darmowe więc idziemy!


Mamy też czas na oswajanie się z „chińskością”. Z mlaskaniem, siorbaniem czy głośnym puszczaniem bąków. Bawimy się w grę „nie-wiem-co-jem”. Jeśli w knajpie nie ma menu z obrazkami lub chociażby w szczątkowym angielskim, to nic nie zamówimy. A nawet jeśli coś zamawiamy, to nie zawsze jest takie, jak nam się wydaje że będzie. Tak samo jest z zakupami w sklepie. Niewiele znanych nam marek. Dużo słodyczy i innych przekąsek. Nie ma sera żółtego, kawa koszmarnie droga. Ciężkie jest tu życie bez znajomości chińskiego. Bo niby Chińczycy w szkołach uczą się angielskiego, ale z marnym skutkiem. Gdy mają coś powiedzieć strasznie się zacinają i zapominają słów. I wydaje im się, że jak coś do nas mówią po chińsku to my rozumiemy. Więc ja mówię po angielsku, a pani do mnie po chińsku i jest OK.

Z Urumczi strzelamy teleporta do Lanzhou. Mamy zabukowany śliczny hostelik niedaleko dworca kolejowego. Idziemy tak jak nam GPS pokazuje. Ale hostelu ani widu ani słychu. Lokalne dziadki nie potrafią nam pomóc, aż w końcu zjawia się młody Chińczyk. Najpierw próbuje nas podprowadzić pod hostel z chińskim smartfonem, ale to nie skutkuje. Dzwoni zatem na numer podany na ich stronie internetowej. Pani wychodzi po nas na główną ulicę. Okazało się, że hostel mieści się na ostatnim piętrze 10 piętrowego wieżowca. Bez żadnych oznaczeń, czegokolwiek. Bez pomocy na pewno krążylibyśmy do dziś po Lanzhou.


I znowu dostajemy dwuosobowy pokój! Jak miło. A hostel jest naprawdę sympatyczny. Dużo zieleni a nawet staw z rybkami.
Lanzhou położone jest nad rzeką Huang He, czyli Żółtą rzeką, poszliśmy ją zatem obejrzeć. Faktycznie jest żółta, a to dzięki błotu (mułom lessowym dop. prof. Gieczewska), które porywa ze sobą.


W Lanzhou wsiadamy w pociąg sypialny i jedziemy do Chengdu. Tam zaczekamy dwa na moją siostrę, która przywiezie nam ser, kiełbasę i inne artykuły pierwszej potrzeby.

* czyt. ting pu tong, mandaryński -  nie rozumiem
Tīng bu dong*
7.11.15

Tīng bu dong*

poniedziałek, 2 listopada 2015

Zdobycie chińskiej wizy w Kirgistanie wcale nie należy do najłatwiejszych. Pośrednik w Biszkeku liczy sobie 150 USD za osobę, ale z doniesień internetowych wiemy, że samodzielne załatwienie tej sprawy jest praktycznie niemożliwe. Innych papierów, niż od lokalnego pośrednika konsul nie akceptuje. Wymagany jest LOI (letter of invitation), ale nie kopia jak to jest w innych krajach, tylko oryginał. Do tego lot w obie strony i hotele na czas pobytu, i wyciąg z konta, że stać mnie na pobyt w Chinach.
Zgłosiliśmy się zatem do pośrednika. Wnieśliśmy stosowne opłaty i po powrocie z Tadżykistanu pojechaliśmy na rozmowę z konsulem. Trzeba stawić się dużo wcześniej przed otwarciem konsulatu, żeby zapisać się na specjalną listę kolejkową. Potem pojawia się „opiekun” z agencji wyrabiającej nam wizy i można wejść do środka. Sam proces wygląda dość absurdalnie. W pomieszczeniu konsulatu mnóstwo „ciotek” z biur wizowych, każda z pękiem paszportów i plikiem papierów. Na szybko uzupełniamy nasze wnioski wizowe, podpisujemy się i idziemy do okienka gdzie przesłuchuje konsul. Trzy minuty przed rozmową dowiedziałam się jak wygląda mój „plan” wycieczki. Wszyscy wiedzą, że dokumenty od pośrednika są lewe, ale inaczej wizy się nie dostanie. Ktoś dostaje tutaj prowizję? Po tej dziwnej procedurze, konsul przybija na nasze wnioski czerwoną pieczątkę i za tydzień możemy odebrać wizy.
W związku z tym, że chcieliśmy budżetowo pokonać trasę do Chin, czekała nas długa droga. Można oczywiście pojechać bezpośrednim autobusem z Osz do Kaszgaru w Chinach, ale takie rzeczy są dla mięczaków (za osobę 600 juanów = 360 zł).
Polecieliśmy z Biszkeku do Osz za jedyne 27 USD. Inny środek transportu w tym przypadku był bezsensowny. Pociągu nie ma, a marszrutką zajmuje to cały dzień i kosztuje tyle samo. W Osz chcieliśmy poszukać taksówki dzielonej lub marszrutki do Sary-tash, wioski 100 km od granicy z Chinami. Oczywiście miejscowi taksówkarze wmawiali nam, że nie ma marszrutek po sezonie, a taksówka to ze 100 USD. Oczywiście było to nieprawdą, bo właściciel hostelu potwierdził, że autobusik jeździ codziennie.
Jak zwykle jednak mamy szczęście, bo przy śniadaniu w hostelu okazało się, że dwóch Australijczyków jedzie do Tadżykistanu i też chcą się zatrzymać w Sary-tash. I że z chęcią nas podrzucą. Idealnie! Lepsze to niż jechać z jakimś szalonym Kirgizem.
W Sary-tashu nocujemy w „hotelu” i rano szukamy transportu do granicy. Wioska leży na wysokości ponad 3000 m n.p.m. leży mnóstwo śniegu, ciężko się oddycha i jest bardzo zimno, z pewnością poniżej -10 C.


Bartek chciałby jechać stopem, najlepiej ciężarówką. Ale na stacji benzynowej czeka auto i jego właściciel oferuje nam swoje usługi transportowe (1200 som = 70 zł). Wg Bartka przepłacamy, ale trudno. Nasz kierowca jedzie wyjątkowo ostrożnie jak na Kirgiza. Może dlatego, że droga nie wszędzie jest odśnieżona i momentami jedziemy po zamarzniętym śniegu. Do tego mam spore wątpliwości, czy Kirgizi znają coś takiego jak zimowe opony. 


Po dwóch godzinach jazdy docieramy do granic Kirgistanu, bez większych przeszkód przechodzimy kontrolę. To przejście graniczne jest w zasadzie tylko dla ciężarówek, ale nikt nie robi nam problemów. Pozostaje nam dotrzeć 4 km do pierwszego checkpointu Chińczyków. Na szczęście po chwili podjeżdża kirgiska ciężarówka i kierowca zgadza się nas podrzucić. Drepczemy wzdłuż kolumny TIR-ów, gubimy się lekko na przejściu i po pobieżnej kontroli jesteśmy jedną nogą w Chinach. Dlaczego jedną?
Właściwe przejście graniczne, gdzie nam wbiją pieczątki jest 140 km stąd. Te kilometry musimy pokonać taksówką, innego wyjścia nie ma (koszt za dwie osoby to 300 juanów = 180 zł). Do tego taksówkarz zabiera nam paszporty, ale za pokwitowaniem. Może chińskie władze obawiają się, że wyskoczymy przez okno by siać zachodnią propagandę na ziemi niczyjej?
Przy właściwym przejściu granicznym czekamy jeszcze godzinę, ponieważ panowie celnicy mają przerwę obiadową i przejście jest zamknięte. Logika by podpowiadała, że mogą mieć przerwę tak żeby nie zamykać przejścia, prawda? Ale porzućcie nadzieję, jeśli liczycie na logikę w Chinach.
Nikt się nami specjalnie nie interesuje. Musimy wypełnić tylko deklarację wjazdu, dostajemy pieczątki i tyle. Dla rozrywki przemycamy jeszcze pasztet i serek topiony. Teraz musimy się dostać do ostatniego punktu naszej przeprawy - do Kaszgaru. Znowu jedziemy taksówką i oczywiście przepłacamy, ale to jedyna taksówka na parkingu i nie mamy za bardzo alternatywy (150 juanów = 90 zł) . 

Droga do Chin zajęła nam dwa dni, ale kosztowała połowę z tego co autobus i była bardzo ciekawa i obfitowała w przepiękne widoki (jak to zwykle bywa w Kirgistanie). 

A Chiny? A Chiny są jak zwykle szalone. 

No worries, mate
2.11.15

No worries, mate