wtorek, 14 lipca 2015

Po miesiącu w drodze mogę już spokojnie poddać wstępnej  ocenie nasze wyposażenie. Spakowanie się na motocykl przy mnogości dostępnych na rynku rozwiązań wydaje się bagatelne.  Kufry, sakwy, rogale. Wchodzisz do sklepu z plikiem banknotów i po chwili możesz ruszać w świat. Zabezpieczenie odzieży, elektroniki i przedmiotów codziennego użytku to nie wszystko. Zadbać trzeba też o narzędzia i częsci zapasowe, które ważą sporo i często pochłaniają znaczną część przestrzeni w naszych bagażach. Warto też wyposażyć się przemyślany patent na przechowywanie dokumentów, kart czy w końcu gotówki. Człowiek docenia to pokonując to coraz odleglejsze przejścia graniczne, gdzie kwestie formalne pochłaniają dużo czasu, a sięganie po paszport i dokumenty pojazdu niezbędne jest na każdym kroku.


Firma NoMad Gear wyposażyła nas na wyjazd w szereg akcesoriów, które zaprojektowane są w oparciu o wieloletnie doświadczenie wyprawowe na motocyklach. To coś czego szukaliśmy.
W naszym wypadku jedna z sakw w pełni zapakowana jest narzędziami, częsciami zapasowymi i nazwijmy to chemią motocyklową. Zajęło mi trochę czasu zanim znalazłem idealne ułożenie wszystkich tych przedmiotów w torbie tak by nie wieźć powietrza, a jednocześnie mieć pod ręka to, po co sięgam najczęsciej. W dobrej organizacji z pomocą przyszły mi narzędziówki NoMad Gear. W jednej znalazły się, nie zgadniecie... właśnie, klucze, szczypce i inne instrumenty, po które szczęśliwie nie musimy sięgać zbyt często, w drugiej natomiast części, począwszy od trytytek, taśm, śrubek i nakrętek, po wszelakie uszczelniacze, smary i kleje, przewody, ale i kontektory i przełączniki.  Mnogość przegródek, różnego rozmiaru kieszonek z elemantami magnetyczymi pozwala zachować ład i porządek w gąszczu wspomnianych przedmiotów. Rolowane zamknięcie i solidny trok pozwalają skompresować całość i ograniczyć rozmiar do minimum.


Gotówka, karty i dokumenty wylądowały w pozornie dużych, ale przemyślanych portfelach. Mieści się w kieszeni "cargo" spodni motocyklowych, w bocznej kieszeni moich spodni taktycznych czy w końcu w kieszeni kurtki motocyklowej, choć nie każdej. Przegródki zaprojektowane pod kątem wszystkich rodzajów "papierów". Bez problemu zmieścił się paszport, dowód rejestracyjny, a nawet pendrive z kopiami innych dokumentów.  Jego największa zaletą jest jednak system mocowania oparty o troki, który pozwala przypiąć portfel dosłownie wszędzie. Wiekszość czasu podróżuję w samym buzerze, więc ilość schowków mam ograniczoną, więc bez obaw przypinam portel do paska od spodni, a gdy zbliżamy się do granicy to przekładam go na kierownicę motocykla, by wyciągać paszport bez wstawania z moto.


Masz dylemat w co się spakować i brakuje Ci wielofunkcyjnych rozwiązań. Zajrzyj na stronę NoMad Gear i przejrzyj profil na FB, ich pomysłowość zdaje się nie mieć końca i co chwilę zaskakują nowymi pomysłami.



Ekwipunek jednośladowego nomada: Bagaż
14.7.15

Ekwipunek jednośladowego nomada: Bagaż

poniedziałek, 13 lipca 2015

Z Samsunu droga wiedzie nas do Trabzonu. Tam również mamy zapewniony nocleg z Couchsurfingu. Temel to bardzo ciekawy człowiek. Większość swojego życia spędził w Niemczech i Szwajcarii. Będąc na emeryturze wrócił do rodzinnego kraju i rodzinnej wsi. Wybudował dom i żyje sobie w nim całkiem przyjemnie. Hoduje ekologiczne warzywa i przyjmuje gości. Poczęstował nas wyśmienitą kolacją. Sos z pomidorów i z papryki o tak intensywnym aromacie, jakiego nigdy wcześniej nie smakowaliśmy. U Temela zostajemy jedną noc i rano (koło 12:)) uderzamy do Gruzji.

Chcemy być cwani i wpychamy się w kolejkę po stronie tureckiej. Skutkuje to zemstą Pani Celniczki i wysłaniem Bartka na X-Ray. Sprawdzali chyba czy jest zdrowy. Co można przemycać z Turcji do Gruzji?
Po gruzińskiej stronie panuje totalny chaos i nie robi to na mnie dobrego wrażenia.

Szukamy Gonio i polskiego reggae baru. Właściciele pomagają znaleźć nam tani nocleg i możemy podziwiać okolicę. W Gonio zostajemy dwa dni w oczekiwaniu na pogodę.
Spędzamy czas na spotkaniu z “naszymi” Ukraińcami i zwiedzaniu Batumi. “Brzydko jak w Batumi”- tyle mogę powiedzieć o tym mieście. Filipinki chyba za dużo gruzińskiego wina wypiły. Idziemy więc tym tropem, i od razu robi się przyjemniej.

Dopiero wyjazd z Batumi, w głąb Adżarii pokazuje piękno i potęgę gruzińskiej przyrody. Droga na przełęcz Goderdzi jest dla mnie i mojego moto sprawdzianem. Przez jakieś 50 km nie ma asfaltu. Okazało się...że taka jazda jest całkiem fajna. Honda pięknie radzi sobie na dziurach i kamieniach. Nabrałam do niej większego zaufania. I do swoich umiejętności. Wjeżdżamy na przełęcz i dajemy się skusić na pyszne adżarskie danie. Jakby jajecznica, ale nie do końca. To chyba miejscowy ser i śmietana. Nie spotkałam się wcześniej z takim zestawieniem.

Zjazd z przełęczy nie jest już taki radosny. Muszę wkładać więcej siły w utrzymanie stabilności. Zaczynam odczuwać zmęczenie i ból pleców. Dlatego, gdy docieramy do Achalcyche zarządzam nocleg. Oznacza to, że następnego dnia wstajemy o 5.30, żeby dotrzeć na popołudnie do Erywania.

Droga jest malownicza. Przejście graniczne znajduje się na 2100 m n.p.m. Wjazd do Armenii jest dosyć kosztowny. A tu jakieś “cło”, a tu jakieś ubezpieczenie i robi się po 50 euro na łebka. Za przejściem poznajemy specyfikę remontów drogowych w Armenii. Brak oznaczeń i dziury pozostawione do zaklejenia. Czasem znienacka pojawiają się kopce kamieni (po co?) lub koparka pracująca na drodze. Jest całkiem zabawnie.

Krajobraz zaczyna się zmieniać i robić coraz bardziej księżycowy. Jest górzyście i pustynnie. I baaardzo gorąco. Gdy zatrzymujemy się na krótki odpoczynek, podjeżdżają panowie z armeńskiej straży granicznej (niedaleko granica z Turcją) i wypytują a skąd, a po co a na jak długo. Sprawdzają dokumenty i na odchodne dostajemy lody i banany :)

Po południu zgrzani i zmęczeni docieramy do Erywania. Po szalonych Turkach i Gruzinach za kierownicą, armeńscy kierowcy są niczym baranki. Miła odmiana. Dzięki uprzejmości kolegi mamy całkiem fajną miejscówkę:)

Nasz konsularny "opiekun" zabiera nas na małą wycieczkę po okolicy. Miały być gorące źródła, ale się nie udało. Miał być Sewan, ale było za zimno. I tak było super. Docieramy do elektrowni, krótka przejażdżka małym off-roadem, kilka wiosek i piknik przy opuszczonym sanatorium.

Teraz czekamy na wizę do Iranu, a w międzyczasie planujemy kolejne wojaże po Armenii.

Ara, ara - w gruzińskim: nie, nie
Ari, ari - w ormiańskim: dalej

Ara, ara, ari, ari
13.7.15

Ara, ara, ari, ari

niedziela, 5 lipca 2015

Czas w Stambule mijał nam zdecydowanie leniwie. Od kebabu do kebabu, od kawki do kawki, od parku do parku. Od czasu kiedy byłem tu ostatni raz 8 lat temu zmieniło się wiele. Nie ma już też taniego hotelu w dzielnicy Sirkeci, w którym miałem okazję spać kilka razy. W Sultanahmet wszystko kręci się wokół turysty. Przez chwilę zapominam gdzie jestem i nie pytam o cenę winogron przed zakupem... potem okazuje się, że przepłacam dwukrotnie.

Po dwóch dniach rozkoszowania się nicnieróbstwem i dobrym jedzeniem, we wtorek zwlekamy się o świcie. Wychodzę na taras hostelu, a nad Bosforem właśnie pojawia się słońce. Wyzwanie na ten poranek to przeprawić się na drugi kontynent. Sprzed tych paru lat pamiętam, że na drugą stronę cieśniny można dostać się dość sprawie promem, który odpływa z okolic mostu Galata. Po 4 liry za głowę i wjeżdzany na pokład. Morze nie jest specjalnie spokojne i Laurze nieco miękną nogi. Rejs, choć widokowy, nie trwa niestety zbyt długo. Chwila koncentracji i włączamy się na kolejne 40km w grę podobną do rosyjskiej ruletki. Przedmieścia ciągną się w nieskończoność i płynnie przechodzą w obszary industrialne. Praktycznie do Izmitu ciągną się zabudowania przemysłowe przeplatane miasteczkami. Niespodziewanie za Izmitem zaczynają się góry, a krajobraz jest coraz bardziej urozmaicony. Tak, aż do samego Bolu pniemy się pod górę. Górski klimat Bolu wprowadza nas w senny nastrój, więc w dalszą drogę zbieramy się, aż do czwartku. Pozostaje nam nieco przyspieszyć tempo, bo w Samsunie mamy już nagranego hosta z CS. Z kolejnym przystankiem w Kastamonu, przecinamy malowniczą centralną Anatolię, która zaskakuje nas zróżnicowanym krajobrazem, raz wjeżdżamy na ponad 1400mnpm, po to by zaraz stoczyć się kilkunastokilometrowym zjazdem. Po drodze zahaczamy największe atrakcje regionu, w tym Safranbolu, w którym zachowana jest oryginalna otomańska zabudowa.


Turcy poza nieustannym trąbieniem, które jest często oznaką sympatii, przyjeli nas bardzo życzliwie. Ledwo zatrzymaliśmy się w Kastamonu i już jednoznacznym gestem otrzymujemy od starszych mężczyzn zaproszenie na herbatę do lokalnej "czajsy", czyli tradycyjnego miejsca calodzinnego pobytu tureckich jegomości. "Polonya'de" (z Polski), kilka gestów i jesteśmy dogadani. W drodze, co chwilę ktoś do nas macha, na stacjach robimy sobie wspólne zdjęcia, a zdarzyło się, że i policja nas zatrzymała, żeby sobie pogadać o tym skąd i dokąd, nie śmiali sprawdzić dokumentów.


Na jakimś blogu wyczytalem wcześniej, żeby trasę do Samsun zaplanować tak, by wiodła wzdłuż zalewu Altinkaya. Zdecydowanie warto, droga choć kręta, a nawierzchnia pokryta sypkim żwirem, za to widoki odpłacają. Ostatnie 50km do Samsunu to już zjazd z wielkiej górki.


W Samsunie, 600 tys. mieście portowym, o którym przewodniki piszą, że nic w nim nie ma, czeka na nas Perit, nasz gospodarz na najbliższe dwie noce. Perit, Czerkies, którego pradziadków Rosjanie przegnali z pólnocnego Kaukazu, przeniósł się tutaj ze Stambułu by rozkręcić własną szkołę językową. W 100 metrowym mieszkaniu na 10 piętrze nowoczesnego apartamentowca czeka na nas sypialnia i dwa wygodne łóżka. Wieczór mija nam na przechadzce po kilkunastokilometrowej promenadzie i wspólnej kolacji w tętniącej życiem knajpce. W niedzielę, by okazać wdzięczność, zagniatamy pierogi. Wieczorem zasiadamy przy stole i w asyście lokalnych napojów chmielowych oraz naszego rękodzieła nocne Polaków i Czerkiesów rozmowy prowadzimy.
Polonya'de
5.7.15

Polonya'de