czwartek, 25 lutego 2016

16 stycznia 2016
Dziura
Wstrzymywaliśmy się z postem na temat Kambodży, wmawiając sobie, że może zmęczeni jesteśmy, za dużo słońca, dolar za drogi czy coś tam jeszcze, co spowoduje, że jesteśmy nieobiektywni i nie możemy dostrzec ukrytego piękna tej krainy. Gdzie tam. Kilka dni temu napisałem, że „wpadliśmy” w Kambodżę, i wiecie co? Dobrze napisałem, bo ten kraj to dziura, dziura w której palą się tony śmieci. To, że to dziura po bombie, a raczej ich milionach, to inna sprawa, ale nie będziemy z sentymentem spoglądać na historię tego biednego kraju. Nikt nie powiedział, że wszędzie będzie pięknie i pachnąco, ale też nikt nie powiedział, że będziemy Wam sprzedawać landrynkowe historie jacy to z nas odkrywcy dziewiczych terytoriów i jakie prawdziwe i autentyczne oblicze świata będziemy tutaj przedstawiać. O ile o Wietnamie nasłuchaliśmy dużo złego, a potem byliśmy niesamowicie pozytywnie zaskoczeni, o tyle o Kambodży nie mieliśmy specjalnie żadnego wyobrażenia. No dobra, ja miałem trochę, że to będzie w końcu jakiś nieprzeczołgany przez turystów kraj. Wiecie Lara Croft, Rambo, G. I Joe (to nie wiem co ma wspólnego, ale za dzieciaka tak mi się kojarzyło), czyli przygoda. Bardziej się nie mogłem mylić. Może jakbyśmy podążali turystycznym szlakiem od zabytku do zabytku, będąc przewożeni nocą w bagażnikach, tak jak z resztą jeżdżą miejscowi, to rozczarowanie było by mniejsze, ale tak jedziemy przez te miasta, miasteczka, wsie, obtrąbywani przez wszystko co się da, spychani z drogi nawet przez nieletnich rowerzystów i zaprzęgi garbatych bawołów, które „idą na trzeciego” przy wyprzedzaniu, i patrzymy. Patrzymy i się nadziwić nie możemy.
Ten kraj to jakiś wielki nieudany eksperyment. Organizacje międzynarodowe, NGOsy i wszyscy święci ładują tu grube miliony zielonych banknotów, tymczasem to jedna wielka pralnia pieniędzy, gdzie ścierają się interesy ruskich oligarchów będących w niełasce imperatora, chińskich nowobogackich, którzy nie wiedzą, już gdzie pompować kasę i mafijnej policji, która kontroluje cały przemyt do tego kraju.
Jak dodam, że żarcie jest drogie i słabe, to nic nie zmieni, ale jest. Zajechaliśmy dzisiaj do prowincjonalnego miasteczka. Znalazł się przyzwoity hotel za standardowe 8$ z restauracją (sic!) obok. W ostatnich dniach w knajpach, bez względu jak zapadła dziura by nie była w menu są dwie ceny 2 i 2,5$, no chyba, że chcesz porcję big, ale my aż tacy ryzykanci nie jesteśmy. Za dwójkę masz najpodlejsze danie czyli ryż lub makaron przesmażany z czym popadnie. Czasami wyjdzie smaczne. Za 2,5$ lądujesz w klasie wyżej, możesz mieć co dusza zapragnie, pod warunkiem, że umiesz przeczytać to z menu. Nasza dzisiejsza kantyna przy hotelu nie grzeszyła tłumami gości, więc stwierdziliśmy, że idziemy po taniości. Jaki byłem rozgoryczony, gdy najprostsze danie, nudel zup, czyli zupa z makaronem, nie miała ani nitki makaronu, za to kilka cebul go udających. Gdyby ta cebula nie była zalana wrzątkiem o smaku chloru to może bym się zmusił do połknięcia drugiej łyżki. Jak zatęskniłem za wietnamskimi Pho.
Ludzie też nie poprawiają sytuacji. Khmerowie nie grzeszą gościnnością, zainteresowaniem czy choćby bezinteresownym uśmiechem. Zapomnij o życzliwym przywitaniu jak w Laosie czy uśmiechach i machaniu w Wietnamie. Chociaż dzisiaj po raz pierwszy udało mi się nawiązać konwersację dłuższą niż standardowe zamówienie żarcia.
- Bonjour!
- Bonjour, comment sava?
- Sava bien! Wyciągam butelkę wody z lodówki.
- Deux mille.
- Merci.
- Merci, thank you.
Blubry #3: Kambodża
25.2.16

Blubry #3: Kambodża

poniedziałek, 22 lutego 2016

5 stycznia 2016
Sajgon!
Po spędzeniu sylwestra w zero-gwiazdkowym resorcie z promocji na booking-dot-com, w dziurze nad dziurami, gdzie miejscowi dawno nie widzieli białego człowieka, zażyciu pierwszej kąpieli w wannie od czasu wyjazdu (francja elegancja, wszystko funkiel nówka, chociaż Laura narzeka na jakieś dziwne krostki...) i koniec końców przespania północy (mała drzemka na ostatnim Bondzie...), Nowy Rok postanowiliśmy poświętować godnie na przewypaśnym campingu w Long Son koło Mui Ne. Załapaliśmy się jeszcze na promocję wszystko za dolara, więc stół się uginał nie tylko od jedzenia. Dwa dni dobrego to wystarczająco.
Zasmakowaliśmy w polach namiotowych. W przypadku Wietnamu to duże powiedziane, ale namiot targany na plecach przez ostatnie miesiące w końcu się przydał i kuchenka też. Rozpykaliśmy zaopatrzenie lokanej sieci marketów, znalazł się makaron, tuńczyk, pomidory i koncentrat. Czego więcej trzeba do szczęścia. Benzyna zlana z baku i wjeżdża kolacja lepsza, niż trzy porcje zupki Pho.
Jak zwykle rozpisałem się nie na temat. Powoli kończy nam się ważności wizy wietnamskiej, więc niespiesznie zmierzamy w kierunku Kambodży. Staramy się unikać dużych miast, ale drogi na południu kraju są ułożone w kształt słoneczka względem Sajgonu (czyt. Ho Chi Minh), że się go po prostu ominąć nie da. Nocleg zaplanowaliśmy w pierwszym mniejszym miasteczku już za HCM. Najmniejsze zło to wybranie możliwie zewnętrznej obwodnicy. Tak uczyniłem. Jakie zdziwienie, gdy 50km przed Sajgonem droga, którą pomykaliśmy zmieniła się w expressway. Motury nie wjadą - trąbią znaki. Zdziwienie konkretne, bo tutaj jednoślady wjeżdżają wszędzie, no prawie. Ominięcie autostrady nie było by specjalnie trudne, gdyby nie fakt, że obszar na południe od Sajgonu to jedno wielkie rozlewisko, słowem pierdylion rzek i rzeczółek, w tym Mekongu, który ciągnie się za nami od półtora miesiąca, a mostów jak na lekarstwo. Kombinujemy coś nasz szybko, żeby zbyt wiele nie nadrabiać. Maps.me pokazuje, że jak potniemy przez wioseczki to powinniśmy dobić do jakiejś przeprawy promowej. A co jak jej nie będzie? Wtedy na pewno nie dojedziemy, gdzie planowaliśmy. Jedziemy więc na azymut, aż po kilkunastu kilometrach wyrasta przed nami wielka brama. Na mapie ewidentnie droga dalej. Lokalsi zsiadają i przepychają motury przez furtkę. No nic, trzeba spróbować. Jak tylko zbliżam się do bramy, wyskakuje jegomość z kałachem. Przejazdu nietu, terminal kontenerowy. HO-CHI-MINH? - zagaduję, a ten odmachuje ręką, o tam... Ta, to mi nowość. Próbujemy objechać ogrodzony teren. Wgapiony w GPS i obiecaną przeprawę promową, przez kolejne kilkanaście kilometrów wiercę się na siedzeniu wypatrując rzeki. Jest! Wjeżdżamy prosto na prom. Nie żadne tam czółenko jak na Bugu, bydlak taki, że ho. Po zjeździe z promu akcja się zagęszcza. Welcome to Sai Gon. Po jednej stronie luksusy, po drugiej ubóstwo. Ciśniemy przed siebie po nowoczesnych estakadach z nadzieją, żeby nie pojawił się znak zakazu dla pierdzipędów. Bułka z masłem. Załapujemy się jeszcze na happy hours w koreańskim fastfoodzie i mkniemy dalej. Hardcore zaczyna się dopiero na wyjeździe z miasta, wtedy kiedy najmniej się tego spodziewamy. Ruch nagle się zagęszcza, a droga pogarsza. Na kierowców autobusów i ciężarówek tutaj biorą chyba tylko osoby, które oblały testy psychomotoryczne. Masz wrażenie, że każdy poluje na Ciebie. W praktyce okazuje się, że tutaj działa tylko jedno prawo drogowe – większy ma pierwszeństwo, zawsze, bez wyjątków i zapewne z tego skorzysta nie zważywszy, że Ty nie masz opcji teleportacji.
Pamiętacie jak opisywałem jazdę samochodem w Kirgistanie, jako grę w GTA? Tutaj jest podobnie...tyle, że my nie jesteśmy już graczami. Jutro wracamy na boczne drogi, starczy nam wrażeń.
Blubry #2: Wietnam
22.2.16

Blubry #2: Wietnam

niedziela, 21 lutego 2016

Ruszamy z nową rubryką, w której przypominać będziemy, często dość ironiczne, notki publikowane przez Bartka na facebook'u. Blubry, w gwarze poznańskiej: pierdoły, brednie, bzdury. 
Na początek Chiny:

5 listopada 2015
Zaledwie tydzień i jesteśmy jakieś 4500km dalej. To więcej niż pokonywaliśmy na motocyklach w miesiąc. Z Kashgaru do Urumqi, potem trochę przez przypadek Lanzhou, aż w końcu Chengdu, gdzie czekamy na gościa z Polski. Dzięki kolei podróżowanie po Chinach jest banalnie proste. No może dopóki nie masz ze sobą Victorinoxa, za posiadanie którego możesz być podejrzewany o chęć dokonania zbrodni na ludzkości (sic!).
Chiny imponują, tak jak imponowały. W Chengdu „wylądowałem” (BB) w 2008 r. Bo pandy, wielki budda w Leshan, no i Emei Shan. Dalszego Syczuanu nie widziałem. Wtedy, świeżo po katastrofalnym trzęsieniu ziemi, i tak się nie dało. Choć, z ograniczonym budżetem, najbardziej opłacało się przemieszczać taksówką. Nic dziwnego, skoro yuan wart był połowę tego, co aktualnie. Teraz w Chengdu jest metro. Co prawda jedynie dwie linie (Pekin – 21, Shanghai – 16), ale łącznie o długości 70km. Powstało w 5 lat. Metrem dotrzesz do Hi Tech Zone, Financial City czy Innovation Park.
W tym roku średnie wynagrodzenie w chińskich miastach przerosło to w Polsce. Życie toczy się pomiędzy stylizowaną na zachodnią, piekarnią, do której wpadasz rano już z kubkiem americano za 4 EUR (ze Starbunia oczywiście), „mordorem”, a centrum handlowym, w którym dominują luksusowe marki, których nie uświadczysz w Polsce. Na ulicy same nowe Audi, BMW i Mercedesy, czasami przemknie jakiś lokalny wynalazek, ale nawet nie zwrócisz na niego uwagi, bo stylistycznie i jakościowo nie odróżnia się już od europejskiej konkurencji.
Epoka „made in China” w dotychczasowym rozumieniu się skończyła. Na dobre.


Blubry #1: Chiny
21.2.16

Blubry #1: Chiny