Armeńskie wakacje
Wjeżdżając do Armenii byliśmy pełni entuzjazmu. Erywań był pierwszym, konkretnym celem naszej podróży. Nikt z nas nie spodziewał się jeszcze, że kilka dni później będę w stanie pokonać trasę z plaschadki (Plac Republiki) do Ambasady Iranu z niemalże zamkniętymi oczami.
Nie będę wdawał się w szczegóły naszej, pełnej wzlotów i upadków, przygody z uzyskaniem wizy irańskiej, Laura już o tym wspominała. Przez ponad 2 tygodnie spędzone w Armenii mieliśmy okazję zobaczyć wiele ciekawych miejsc, przeżyć przygody, które będziemy długo wspominać, ale przede wszystkim odpocząć w domowych warunkach, wykorzystując przy tym do granic gościnność naszych znajomych - Łukasza i Ewy.
Na kilka miesięcy przed wyruszeniem w drogę mogliśmy po prostu wziąć walizkę złotówek, udać się do pośrednika wizowego z listą krajów i czekać. Zdecydowaliśmy jednak inaczej. Z założenia podróż ma mieć spontaniczny charakter. Poza ogólnym zarysem czasowym i pewnymi punktami programu, jak pozbycie się motocykli, ustalamy przebieg trasy na bieżąco, stąd zdecydowaliśmy aplikować o wizy, na ile to jest możliwe, po drodze, licząc się z wszelkimi niedogodnościami z tym związanymi. Na tym etapie wiemy, że wiąże się to z wyrzeczeniami i rezygnacją z pewnych, nazwijmy to atrakcji, jednak poczucie swobody czasowej jest dla nas nieocenione i tak naprawdę stanowi filar podróży.
Sam pobyt w Armenii miał dla mnie charakter nieco sentymentalny. W 2007 ruszyliśmy z grupą znajomych na Zakaukazie i choć samej Armenii nie było w planie, to z kolegą, którego namówiłem na dołączenie dokładnie w dniu wyjazdu, zdecydowaliśmy oderwać się od grupy i z Gruzji pomknęliśmy do Hayastanu. Najbardziej odsunięte na zachód przejście graniczne położone na płaskowyżu powyżej 2000 mnpm składało się z dwóch baraków, w których zabrakło prądu, żeby wydrukować nam wizy. Teraz do Armenii wjeżdża się bez wizy, przejście wygląda nieco lepiej, ale tylko od strony gruzińskiej, gdzie powstaje nowy terminal.
Tak samo jak 8 lat temu na ulicach dominują białe zhiguli (Łady 2107) oraz Nivy z przyciemnionymi szybami, toczące na chińskich alufelgach. Wiele miejsc nie zmieniło się w ogóle, powiedzieć nie można tego jednak o Erywaniu, który przynajmniej w swojej centralnej części potrafi zachwycić. Woda Sewanie jest jednak równie czysta i... zimna.
Pobyt w Erywaniu to jakby powrót do normalności. W dni robocze załatwiamy sprawy bieżące i formalności wizowe, w nieco wydłużone weekendy ruszamy na wspólne motocyklowe wypady z naszymi gospodarzami.
W momencie, kiedy jesteśmy już gotowi spakować się i wyjechać z powrotem do Gruzji pojawia się informacja o wyjaśnieniu sprawy wizowej. Trudno tu już mówić o entuzjazmie, po tym ile starań włożyliśmy, żeby wyjaśnić błąd jakiegoś urzędasa. Ekscytacja się jednak pojawia.
Do Iranu jedziemy bez motocykli, korzystając z dostępnych środków transportu. Po pierwsze wynika to z konieczności posiadania Carnet de Passage, czyli przestarzałego dokumentu celnego, na uzyskanie, którego trzeba wyłożyć potężną kaucję. Jedyna znana alternatywa też jest na tyle kosztowna, że nie bierzemy jej pod uwagę. Iran, to pierwszy kraj z naszej dotychczasowej drogi, w którym wcześniej nie byłem, stąd naturalna chęć by zagłębić się niego bardziej. Przy codziennych temperaturach oscylujących w granicach 40 st. jazda na motocyklach była by na tyle wyczerpująca, że nasze chęci poznania kraju mogłyby zdecydowanie ucierpieć. Z resztą, Iran słynie z tanich i komfortowych autobusów, które docierają wszędzie.
Uzbrojeni w plik Benjaminów wsiadamy do rejsowego autobusu do Teheranu...
Iranowi poświęcimy z pewnością niejeden wpis, tymczasem zostańmy jeszcze w Armenii.
Kończę ten post będąc już w Tbilisi, co oznacza, że nasza armeńska przygoda skończyła się na dobre. Po nocy spędzonej w autobusie do Tabrizu, przesiadce do kolejnego autobusu do Yolfy i w końcu błądzeniu samozwańczą taksówką gdzieś pomiędzy granicą Azerską i Nachiczewaniem, w sobotę, w południe, wylądowaliśmy na irańsko-armeńskim przejściu w Norduz. Tuż po przedreptaniu przez graniczny most na Araksie drogę zajechał nam meleks. Lokalny Gagik, jak zwykli nazywać stereotypowego ormianina nasi gospodarze z Erywania, już do nas machał i krzyczał łamanym rosyjskim, że mamy wsiadać. Darmowa podwózka do budynku kontroli granicznej. Stój, darmowa w Armenii? Gagik wyczuł nić porozumienia i od razu chciał nam shandlować przewóz, co najmniej do Goris (150km po górach), a najlepiej do Erywania (koło 400km). Był gotów porzucić melexa i wieźć nas prywatną furą daleko przed siebie, oczywiście za grube dolary. Jakież zdziwienie i oburzenie - z evrosojuza i 80 dolarów na taksę żałują? Przepłacając i tak dwukrotnie dojeżdżamy do przygranicznego Meghri, raptem 12km. Jadąc do Teheranu, z okien autobusu uznaliśmy to miasto za totalnie przygnębiające, wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w drodze powrotnej przyjdzie nam tutaj nocować w oczekiwaniu na poranną, jedyną z resztą, marszrutkę do stolicy. Cóż, nie bójmy się powiedzieć otwarcie, armeńskie miasta są przygnębiające. Wyludnione, opustoszałe, pełne wraków, jedyny koloryt to tabliczki informacyjne USAID. Takie też było Meghri, z tym wyjątkiem, że na przeciwległym zboczu królował wielki ledowy krzyż, a przy głównym placu wyrastał szpital, który lata świetności miał już za sobą. Z pięciu pięter, okna posiadał tylko parter. Gdyby nie całkiem nowa karetka, tym razem od China AID, można by się poczuć jak w skansenie.
O 8 godzinnej podróży marszrutką z Meghri do Erywania, można by się rozpisywać, ale nie będę. Człowiek docenia komfort motocyklowej kanapy.
Szybkie przepakowanie, kolacja z Ewą i Łukaszem, dzięki którym nasz irański wybryk mógł dojść do skutku i w poniedziałek przed południem ruszamy do Gruzji. Graniczny Gagik po zobaczeniu naszych papierów wskazał paluchem na obskurną budkę, którą minęliśmy. Co? Znów celnicy? Wjeżdżając do Hayastanu na przejściu zostawiliśmy ponad 100 EUR za dwa motocykle. Teraz okazało się, że vremennyi vvoz trzeba jeszcze zamknąć. No to po 6600 dram za motocykl dla skarbu państwa, po 2000 do łapy brokera, razem 40 EUR i 1,5h w plecy w kolejkach. Na Laury papierach komputer zawiesza się dwa razy. Nic nowego.
0 komentarze:
Prześlij komentarz