niedziela, 18 października 2015

Jak wspominaliśmy wcześniej, tadżycki konsulat nie wydawał wiz przez cały wrzesień. Po prostu zabrakło im naklejek, a widocznie zdobycie nowych musiało potrwać miesiąc. Cóż, to są właśnie „-stany” umysłu. Pierwszego października udaliśmy się do konsulatu, by pocałować klamkę. Ale już drugiego udało nam się złożyć wnioski wizowe. Co jest potrzebne by uzyskać wizę tadżycką? Właściwie tylko plik zielonych (ekspresowa wiza to koszt 75 $), wypełniony wniosek (nikt go nie sprawdzał za dokładnie), ksero paszportu i dwie fotografie. Pani w konsulacie kazała jeszcze wypełnić krótkie pismo o pozwolenie na wjazd do GBAO (Górskobadachszański Obwód Autonomiczny). I w poniedziałek mieliśmy już wizy. Pozostało nam skompletować towarzystwo do podróżowania. Jeep Grand Cherokee Overland Pamir Edyszyn (oczywiście w tedeiku), który otrzymaliśmy na tydzień w ramach częściowej zapłaty za motocykle, mógł pomieścić pięć osób. Zamieściliśmy ogłoszenie na forum Caravanistanu, Lonely Planet, a także w hostelu w Karakol. Ale „dream team” urodził się w Biszkeku. Przy śniadaniu w hostelu mimochodem rzuciłam „hej, w czwartek jedziemy w Pamir, może ktoś chętny?". Jak wiadomo spontaniczne decyzje są najlepsze, i tak w naszej ekipie znalazł się Australijczyk Patrick i Amerykanka Lindsey. Patrick czekał na wizę do Turkmenistanu i nie chciał marnować takiej okazji, a Lindsey chciała urozmaicić swój naukowy pobyt w Kirgistanie. Błyskawicznie wyrobili niezbędne papiery i mogli jechać z nami. Im więcej osób tym weselej, i oczywiście mniejsze koszty.

Pierwszy etap podróży to Biszkek-Osh. 680 km po krętej i malowniczej drodze. Widoki jak zwykle piękne. Przejeżdżamy dwie przełęcze powyżej 3000 m n.p.m. Mijamy stada kóz i owiec, kirgiski standard. Do Osh docieramy późnym popołudniem, pozostaje nam tylko zjeść kolację w naszej ulubionej knajpce (jak długo jesteśmy w Kirgistanie, że mamy ulubione knajpki??) i przygotować się do dalszej podróży. Cel na kolejny dzień to Murghab w Tadżykistanie. Trasa prowadzi przez jeden z biedniejszych chyba regionów Kirgistanu. Co chwilę widzimy, jak miejscowi na osiołkach zmierzają po wodę do rzeki. Uświadamiam sobie, że ci ludzie nie mają w domach bieżącej wody. 

Wjeżdżamy coraz wyżej. Na przełęczy Taldyk (jedyne 3619 m n.p.m.) zaczyna już brakować powietrza. Krótka przebieżka kończy się zadyszką i tym razem to nie wina kondycji, a zbyt małej ilości O2 w powietrzu. W ostatniej wiosce przed granicą, Sary-Tash, tankujemy do pełna i uzupełniamy zapasy na najbliższe dni. Według „internetów”, zaopatrzenie w Pamirze jest bardzo trudne i drogie. Tutaj też drogi rozwidlają się, jedna prowadzi do Chin a druga do Tadżykistanu. Powoli kończy się asfalt, jest coraz więcej dziur, aż w końcu wjeżdżamy na szuter. Po drodze mijamy trójkę autostopowiczów, wyglądają na bardzo zmęczonych. Niestety mamy tylko jedno miejsce w aucie. Zabieramy, więc Dymida, Rosjanina z Permu, który wyjechał w podróż dookoła świata. Autostopem i bez pieniędzy. Lindsey jest bardzo zdziwiona, wygląda na to że w Ameryce autostopem podróżują tylko seryjni mordercy.

Kirgiscy pogranicznicy nie zwracają na nas większej uwagi i gładko wypuszczają poza granice. Przed nami 30 km tzw. ziemi niczyjej, zaczyna się prawdziwe pustkowia i iście księżycowy i dziki krajobraz. Czerwone skały, brak drzew i jakiejkolwiek roślinności. Przecinamy przełęcz Kyzyl-Art (4 280 m n.p.m.) i przybywamy do granic Tadżykistanu. Tadżycy są bardzo mili, co nie przeszkadza im oskubać nas na kilkadziesiąt dolarów. A to czasowy import samochodu, a to inspekcja sanitarna i nieoficjalna opłata na rzecz tadżyckiej drogówki. Skoro mus to mus, płacimy zatem! Jesteśmy w Pamirze!


Widoki rekompensują nam ubytek gotówki. Zmierzamy w stronę jeziora Karakul i wioski o tej samej nazwie. Najpierw zjeżdżamy w dół po szutrowej drodze, by potem jechać malowniczo położoną asfaltową drogą. Jezioro Karakul leży na wysokości 3910 m n.p.m. i zajmuje powierzchnię 380 km2 (trzy razy większe niż Śniardwy), leży 100 m wyżej niż słynne jezioro Titicaca. Już dwa razy odbyły się tu "Roof of the World Regatta", regaty na dachu świata (https://www.facebook.com/roofoftheworldregatta).


Sceneria jest niezwykła, ośnieżone szczyty odbijają się w tafli jeziora. Coś pięknego. Przed nami najwyższa przełęcz jaką do tej pory mieliśmy przejeżdżać - Ak-Baital ( 4 655 m n.p.m.). Wlepiamy nasze naklejki, sesja zdjęciowa i odjeżdżamy w stronę Murghabu. Po drodze oczywiście zaliczając kilka przystanków na podziwianie widoków i zdjęcia.


Wg Lonely Planet droga do Murghab zajmuje ponad 12 godzin. Nam udało się to zrobić w 9.
W Murghabie nocujemy w jednym z licznych home stay'ów. Nasz autostopowicz nie ma pieniędzy na nocleg, ale właścicielka pozwala mu spać za darmo. Tadżycka gościnność. My dzielimy się z nim kolacją i tak oto dobra stało się zadość.
Guesthouse'y w Tadżykistaie są bardzo proste. Tradycyjny dom, z niewielką ilością mebli. Zamiast łóżek kilka warstw wzorzystych materacy. Toaleta na zewnątrz ("sławojka"), o bieżącej wodzie można pomarzyć, o ciepłej nie wspomnę nawet. Prąd raz jest, raz go nie ma. Jak sto lat temu, tylko, że mają telefony komórkowe, często lepsze niż nasze. Po własnoręcznie ugotowanej kolacji (fasola w sosie pomidorowym), zakopujemy się w śpiwory i idziemy spać. Modlę się w duchu, żebym w nocy nie musiała iść do toalety. Wychodzenie z wygrzanego legowiska w mróz i ciemność to nic przyjemnego!
Rano na śniadanie obowiązkowo czaj i jajecznica, domowy chleb i powidła. Pyszności. Pogoda nadal idealna, słoneczko przygrzewa. Nic tylko jechać. Delikatnie pozbywamy się naszego autostopowicza, tłumacząc, że nie jedziemy główną drogą i stąd będzie mu łatwiej złapać transport.
Zanim opuścimy miasteczko, wymieniamy pieniądze (są tu ze trzy banki!) i idziemy na bazar. Niestety ze względu na wczesną porę, niewiele straganów jest otwartych, a te które są oferują głownie towar z Chin i produkty spożywcze. Nabywam lakier do paznokci za 0,50 zł ponieważ mój kirgiski manikiur uległ dewastacji stacji i wymaga poprawy.


GBAO (Górskobadachszański Okręg Autonomiczny lub Gorno-Badakhshanskaya avtonomnaya oblast’) to autonomiczny region Tadżykistanu. Utworzony w 1925 roku, i przyłączony do Tadżyckiej SSR. Podczas wojny domowej w 1992 roku władze GBAO ogłosiły niepodległość, jednak po interwencji władz tadżyckich, szybko się z tej deklaracji wycofali. Żyje tu około 200 tyś. ludzi. W większości są to Pamirczycy, sporo jest Kirgizów i Wahków. Nie nazywają siebie Tadżykami. Są ismailitami, to wąski odłam islamu. Więcej tutaj: GBAO.
Kilkanaście km za Murghabem czeka nas pierwszy wojskowy check-point. Żołnierze sprawdzają nasze pozwolenia na wjazd do GBAO. Dziś czeka nas podróż wzdłuż granicy z Afganistanem! Jedziemy jeszcze przez jakiś czas M41 (czyli Pamir Highway), by za Alichur skręcić na południe. W stronę doliny Wachańskiej. Zanim jednak to nastąpi, dostrzegamy w oddali niewielkie jezioro i postanawiamy tam podjechać. Natrafiamy na porzuconą wioskę, zrujnowane, opustoszałe domy. Zastanawiamy się co wygnało jej mieszkańców. Trzęsienie ziemi? To rejon aktywny sejsmicznie. A może coś/ktoś inny?


Rozglądamy się wokoło i ku naszej radości znajdujemy kilka "kompletów" rogów słynnej owcy Marco Polo. Rogi są naprawdę olbrzymie i ciężkie, aż kusi żeby zabrać na pamiątkę. Niestety jedyna dozwolona forma, w jakiej można wywieźć Marco Polo z Tadżykistanu, to wełna. W Alichur skręcamy na drogę prowadzącą do doliny Wachańskiej. Droga jest szutrowa, wiedzie przez bardzo suchy, wręcz pustynny krajobraz. Jedyny ślad działalności człowieka, to niewielkie piramidki z kamieni, poustawianie w różnych miejscach. Oznaczają one miejsca święte, całkiem sporo ich mijaliśmy. Tuż przed samą doliną, w Khargush, natrafiamy na check point. Znowu kontrola paszportów, a nawet bagażu. Żołnierz pytają, czy nie mamy wódki. Chórem odpowiadamy, że nie. Choć oczywiście mamy.

Od Afganistanu dzieli nas tylko rzeka. Kraj talibów i wojny jest w zasięgu ręki. Wyobraźnia i stereotypy robią swoje. Z resztą Wachan ma niewiele wspólnego z mroczną sławą Afganistanu. Talibowie nigdy tu tak naprawdę nie dotarli. Cały czas wpatruję się w drugą stronę rzeki. Raz, że widoki niecodzienne i wyjątkowe, dwa że to w końcu Afganistan. Musi wyglądać jakoś inaczej. Strona afgańska jest jeszcze mniej cywilizowana niż tadżycka. Po biegnącej równolegle drodze nie przejeżdża żaden samochód. Czasem ktoś przemknie konno lub na osiołku.

Afganistan
Korytarz Wachański, w którym znajduje się Dolina Wachanu, to wąski pasek Afganistanu wcisnięty między Tadżykistan i Pakistan. Ma 300 km długości. Od wieków był głównym szlakiem handlowym z Chin do Azji Centralnej. W XIX wieku korytarz podzielono sztucznie na pół, by utworzyć strefę buforową między carską Rosją a Imperium Brytyjskim. Później na rzekach Panj i Pamir ustanowiono granicę z Afganistanem, oczywiście nie pytając miejscowych o zdanie. W ten sposób na zawsze oddzielono rodziny i krewnych, żyjących od wieków w Korytarzu Wachańskim.
W okolicach wsi Langar spotykają się rzeki Pamir i Wakchan, by dalej tworzyć rzekę Panj. Jest to rzeka graniczna i z tego powodu miejscowi nie mogą korzystać z jej dobrodziejstw. Kąpiele czy łowienie ryb są zabronione. (Szczegóły znajdziecie tu: Wakhan Valley i tu: Wachan)
Teren jest bardzo słabo zaludniony i od posterunku w Khargush do Langaru nie mijajmy prawie żadnych osad. Tylko kilka rozpadających się domków. Spotykamy „nabludatieli” (wypatrywaczy), przez lornetki obserwują granicę. Zagadani, czego tak szukają wymijająco odpowiadają, że owcy Marco Polo. Akurat! Tym razem zjeżdżamy w dół, Dolina leży na wysokości około 2500 m n.p.m., pojawia się coraz więcej drzew i zieleni, a właściwie jesiennej czerwieni odcieni pomarańczowego. Wjechaliśmy do Tadżykistanu jesienną porą i kolory są niesamowite. Nocleg u tadżyckiej rodziny znowu powoduje u mnie refleksje, jak ciężko im się tu żyje.

Plan na kolejny dzień nie jest zbyt napięty i mamy zamiar zwiedzać po drodze. A nocleg znaleźć tam, dokąd uda nam się dojechać. Pierwszy przystanek w Zong. Lonely Planet sugeruje wycieczkę pod górę, do starej fortecy. Obiecują piękny widok na rzekę i dolinę. Do samego fortu nie docieramy (kondycja!), ale widok po drodze jest naprawdę fantastyczny.


 Kolejny postój w Jamg. Znajduje się tam muzeum sufiego Mubaraka Kadamiego Wakhani. To suficki mistyk, poeta, muzyk i astronom pochodzący z Badachszanu. Pamięć o nim chce zachować jego prawnuk. Z pomocą mieszkańców wsi zbudował to niezwykłe miejsce. Budynek jest podzielony na dwie części. W pierwszym pomieszczeniu znajdują się pisma Muabraka, przetrwały one czas sowieckie poukrywane w domach Pamirczyków. Podziwiać możemy też przedmioty codziennego użytku, jak gliniane misy czy przędzarki do wełny i tkania dywanów. Drugie pomieszczenie to tradycyjny pamirski dom. Nasz przewodnik tłumaczy nam dokładnie jego rozkład i znaczenie poszczególnych elementów. Mieszają się tu wpływy islamu i zoroastryzmu. Podstawę stanowi 5 drewnianych filarów-symbolizują one rodzinę Proroka Mohameta. Więcej informacji tutaj Pamirs.org

Ismailizm- ugrupowanie religijne w islamie szyickim. Zwracają uwagę bardziej na treść Koranu niż jego status. Chcą pogodzenia rozumu i wiary. Mistyczna i filozoficzna interpretacja islamu. Wierzą w reinkarnację, dużą wagę przywiązują do numerologii.
Sufizm-różne nurty mistyczne w islamie. Czerpie inspiracje ze wszystkich religii (głównie chrześcijaństwo, zoroastryzm i buddyzm). Chodzi o bezpośrednie poznanie Boga, doświadczenie jego obecności. Głownie przez modlitwę i medytację. W związku ze swoim ekumenizmem, sufi nie są szczególnie popularni wśród radykalnych islamistów.
Zoroastryzm- jedna z najstarszych religii monoteistycznych. Zwana również religią ognia, który jest najczystszym z tworów Ahury Mazdy (Pana Mądrości).

Przed muzeum znajduje się mały budynek, to samotnia do medytacji. Każdy sufi oddawał się jej przynajmniej przez 40 dni. Mury budynku były udekorowane rogami Marco Polo. Zapytaliśmy naszego przewodnika, co to znaczy. W tradycyjnych wierzeniach owca Marco Polo jest uznawana za żyjącego anioła. Dlatego do dekorowania ważnych i świętych miejsc używano jej rogów i czaszek. Bardzo niezwykłe i inspirujące miejsce.

W Jamchun skręcamy na gorące źródła, noszą nazwę Bibi Fatima, na cześć córki Mahometa. Jak przyjemnie jest wykąpać się w gorącej wodzie i zmyć z siebie pamirski kurz! Kilka km od źródeł znajdują się pozostałości fortu. Ja zostaję w aucie, a Bartek, Lindsey i Patrick atakują wzgórze. Z tymi fortami w Tadżykistanie to jest trudna sprawa, nie ma o nich żadnych źródeł pisanych i często trudno jest określić czy są to antyczne ruiny czy coś innego. Ishkashim to nasz kolejny przystanek, miejscowość ta leży dokładnie na granicy z Afganistanem. Co sobotę, na ziemi niczyjej, odbywał się tam targ. Niestety bazar od kilku miesięcy nie funkcjonuje, oficjalnie z względu na zagrożenie terrorystyczne. Nie wiadomo kiedy jego działalność zostanie wznowiona. Nie pozostaje nam nic innego jak jechać do Khorogu. To stolica GBAO, i duże miasto (jak na tutejsze warunki). Cywilizacja nas szokuje. W Pamir Lodge jest prąd, ciepła woda, toaleta i prysznic. A rano jest nawet trochę Internetu! Do tego fundujemy sobie przepyszną kolację w lokalnej restauracji. Jadłam tam najlepsze puree ziemniaczane na świecie!

Następnego dnia zaczyna się nasza droga powrotna. Oczywiście zbaczamy z głównej trasy, żeby zobaczyć jezioro Yashil-kul. Na mapie widać, że droga wokół jeziora łączy się z główną.



Miejscowi jeżdżą, to czemu i nie my? Momentami jest ciężko, i z obawą spoglądam przez okno. Ale Jeep dawał radę, choć parę razy było interesująco. Jedziemy wzdłuż rzeki, przez totalne pustkowia. Od czasu do czasu mijamy opuszczone pasterskie osady. Masa przestrzeni i gór. Robi wrażenie. 

Trasa okazuje się dłuższa i trudniejsza niż przypuszczaliśmy zatem nocleg przypada nam znowu w Murghabie. Tym razem wybieramy Sary-kul Lodge. Przesympatyczna właścicielka pije z nami herbatę i opowiada trochę o życiu w Pamirze. Jest bardzo młoda, a ma już dziecko i męża. Mąż pracuje w Rosji, i nie zamierza wracać, a nasza gospodyni nie zamierza wyjeżdżać. Dlatego chce się rozwieść, „samemu jest lepiej, można robić co się chce”. Zaskakuje mnie to, myślałam że w takiej społeczności rozwód to coś nie do pomyślenia. A tu proszę. Może wynika to faktu, iż nasza gospodyni jest Kirgizką. Nomadzi są niezależni i nie lubią jak im ktoś dyktuje warunki. Mimo, że mieszkała w Biszkeku i w Rosji, to świadomie wróciła do Murghabu. „Tu jest moja ziemia, moi rodzice, mój dom” mówi. Podziwiam, mogła wieść „cywilizowane” życie gdzieś w Kirgistanie lub Rosji, ale wybrała Pamir.

Droga do granicy przebiega bez większych zakłóceń. Tadżykowie szybko nas przepuszczają, za to na kirgiskim przejściu trafiamy na policję antynarkotykową. Tadżykistan to główny szlak przerzutowy z Afganistanu. Szacuje się, że 50% tadżyckiej gospodarki opiera się na przemycie narkotyków. Panowie z policji skanują nasze auto cudacznym przenośnym urządzeniem, szukają pewnie paczek z narkotykami. Ale nie fatygują się do przeszukiwania naszego bagażu. Jesteśmy czyści i możemy jechać.

Znowu nocleg w Osh. Tam zostawiamy naszych współtowarzyszy podróży i dzień później ruszamy do Biszkeku. Decydujemy się na nocleg w Toktogulu. Wstaniemy sobie rano i do południa będziemy w Biszkeku. Oczywiście nigdy nie jest tak jak byśmy chcieli. Po przejechaniu 200 km i dwóch przełęczy orientuję się, że zostawiliśmy tablet w hotelu. Kto sieje ASAP ten zbiera FAKAP. Co za porażka. Próbuję zaleźć nr telefonu do tego hotelu, żeby się upewnić czy tablet tam jest. Udaje mi się dodzwonić do informacji turystycznej, gdzie miły pan mówi że pójdzie i zapyta. Oddzwaniam po półgodzinie, tablet na nas czeka. Ufff. Ale jak to w życiu bywa, nieszczęścia chodzą parami. Gdzieś po drodze łapiemy gumę. Tylko spokój może nas uratować! Psiukamy do koła specjalną piankę i jedziemy do wulkanizatora na naprawę "oponki". Odbieram tablet i możemy wracać.

Zamiast planowanych 5 jesteśmy w drodze 12 godzin. Szybka kolacja w hostelu i idziemy spać. Następnego dnia czeka nas starcie z chińskim konsulatem.
"Gdy nie ma gdzie zawrócić, trzeba iść naprzód" Marco Polo
18.10.15

"Gdy nie ma gdzie zawrócić, trzeba iść naprzód" Marco Polo

poniedziałek, 5 października 2015


Przejście graniczne Uzbekistan/Kirgistan było niewielkie. Po stronie kirgiskiej kilka kontenerów, paru strażników, brak chętnych do przekraczania granicy.  W okienku pokazujemy paszporty, pan wbija nam pieczątkę. Welcome to Kyrgyzstan! Ale, że co?  Że już? Tylko tyle? Żadnych dokumentów, deklaracji, kser, papierów, formalności? Jesteśmy rozczarowani. Po chwili podchodzi do nas celnik i odsyła do kolejnej budki. A jednak! Nie zawiedli nas. Musimy opłacić podatek ekologiczny i wypełnić deklarację celną. Chwilowo nie ma prądu, więc musimy zaczekać. W tak zwanym międzyczasie zostaję wpuszczona na teren Kirgistanu, żeby wymienić somy na... somy :) Prąd wraca, możemy przystąpić do papierologii. Nie ma jej tak dużo i po około 30 minutach jesteśmy wolni.
Bartka motocykl zaczął strajkować już w Uzbekistanie. Przypuszczaliśmy, że to od uzbeckiego paliwa. Tankowanie "normalnej" 92 nie pomaga. Wiemy, że w Osh mieszka Patrick. Szwajcar, który ma wypożyczalnię motocykli i warsztat. Będzie gdzie rozbebeszyć gaźnik.
Przejeżdżamy przez cuchnący spalinami korek w Osh i dzięki pomocy lokalnych dzieciaków, trafiamy do Patricka. Niestety nie ma go w domu, ale jego żona mówi, że możemy skorzystać z garażu i narzędzi jeśli jest taka potrzeba. Podpowiada nam też, gdzie w Osh możemy się zatrzymać. Tes Guesthouse okazuje się rowerowym centrum Osh. Zjechali się tam chyba wszyscy rowerzyści z okolicy. Francuzi, Szwajcarzy, Niemcy i oczywiście Polak (Hubert z Kierunek Wschód).

Następny dzień Bartek poświęca na zdiagnozowanie problemu. Wyciąga gaźnik, ale to nie to. Okazuje się, że to króciec ssący, taka gumowa rurka łącząca gaźnik z silnikiem. I ta rurka się przedziurawiła. Po konsultacjach z internetem i Jarkiem z forum BMW, decyduje się na naprawę. Trochę silikonu samochodowego, taśma izolacyjna, power tape i trytytki. Dla pewności zamawiamy jednak część z Polski.
W Osh spędzamy kilka leniwych dni. W tym czasie dowiadujemy się również, że tadżycki konsulat jest zamknięty do końca września. Nasz plan podboju Pamiru zatem upada. Bartek zamieszcza ogłoszenie o sprzedaży motocykli i znajduje pierwszych chętnych.

Nie można jednak za długo siedzieć w jednym miejscu. Wyruszamy do Arslanbob. Są tam wodospady i ładne widoki. Pogoda nam jednak nie sprzyja, bo następnego dnia po przyjeździe zaczyna padać deszcz, i pada caaały dzień. Czekamy na okno pogodowe, żeby móc ruszyć dalej. Wybieramy się też na pieszą wycieczkę nad słynne wodospady. Docieramy tylko do małego wodospadu, bo w czasie wycieczki na duży łapie nas deszcz i grad.
W Kirgistanie jest całkiem dobrze rozwinięta baza noclegowa, oprócz klasycznych guesthouse'ów, są tzw homestay'e. Czyli noclegi u lokalnych mieszkańców, zgłoszonych do organizacji np. CBT (Community Based Tourism). W Arslanbob trafiamy właśnie do takiego domu. Rządzi tam dziadek, któremu Bartek od razu przypada do gustu. Nazywa go Ali (z arabskiego "wysoki"), bez przerwy żartuje i klepie po plecach. Podśmiechuje się też z niego, że musi gotować.


Gdy pogoda się poprawia jedziemy w kierunku Toktogul. Krajobraz po drodze jest spektakularny. Zapierający po prostu dech w piersiach. Przyroda w Kirgistanie jest powalająca, jak na europejskie standardy wręcz dziewicza. Pogoda była idealna, żadnej chmurki na niebie, słoneczko. Cudowna trasa. "Niemożliwe, że te góry w tle jeziora są prawdziwe", myślę sobie w duchu. Wyglądają jak dorysowane. Nie możemy sobie odmówić i co chwilę zatrzymujemy się żeby robić zdjęcia. Kirgistan trafia pierwsze miejsce w moim rankingu najpiękniejszych krajów.



W Toktogul przydarza nam się chyba najbardziej zaskakujący nocleg podróży. Na Wikitravel Bartek wynalazł adres hotelu o nazwie Sezim. Podjeżdżamy, a tam oczywiście żadnego napisu, nic co by świadczyło, że to hotel. Udaję się na zwiady do środka, ale nikogo tam nie ma. Dzwonimy pod podany w internecie nr telefonu. Właściciel po chwili przyjeżdża i pokazuje mi pokój. Cena za nocleg 1000 somów (55 zł), pytam dwa razy czy to aby za dwie osoby. Tak. "Hotel" jest nowy, elegancko urządzony i mamy najwygodniejsze łóżko na świecie! Szkoda, że rano trzeba wstawać...

Mamy do pokonania przełęcz na wysokości ponad 3000 m n.p.m. Robi się zimno i zakładamy coraz więcej warstw odzieży. Droga wije się miłymi zakrętami, jedziemy przez pustkowia. Gdzieniegdzie pojedyncze jurty, czy stoiska z miodem. Mnóstwo przestrzeni i pięknych widoków. Na przełęczy jest już śnieg, na szczęście nie na asfalcie. Obowiązkowy przystanek i kilka selfików dla potomności.


Dalej droga prowadzi w dół i przez dolinę. Długa, prosta droga, czasem przetnie je przebiegające stado owiec lub koni, tak z 200 sztuk. Po drodze jurty, pasące się zwierzęta. Nocleg planujemy w Chayek, chyba że uda nam się dojechać do Kochkor. Na stacji benzynowej pan straszy nas, że do Kochkoru nie ma asfaltu. "No pięknie, 200 km po szutrze". Chociaż wg Lonely Planet asfaltu nie ma przez 40 km. Prawda leży pośrodku, bo asfaltu nie ma przez 80 km. Początkowo się strasznie wkurzam na Bartka, że wybrał taką trasę. 




Momentami okropnie trzęsie, bo samochody zrobiły z szutru "tarkę" w poprzek drogi. Jest jednak tak uroczo, że nie gniewam się długo. Jedziemy wzdłuż rzeki, wśród wspaniałej scenerii. Asfalt pojawia się nagle i jest podejrzanie dobrej jakości. Budują go Chińczycy, zaaferowany chiński inżynier biega po placu budowy w te i z powrotem.
Dojeżdżamy do Chayek, a kolejnego dnia podążamy w stronę Kochkoru, skąd mamy koncepcję na wycieczkę nad jezioro Song-Kul. Spotykamy Brytyjczyków, którzy dojechali z Bułgarii do Kirgistanu w 2,5 tyg na Suzuki DR 350. Niezły wyczyn! Szosa do Kochokru jest dziurawa, i lepiej by było gdyby nie miała asfaltu. Życzenie się spełnia i przez jakieś 40 km suniemy po szutrowej dolinie, która oczywiście jest miła dla oka i niezwykle widokowa.

Kochkor jak każda miejscowość w Kirgistanie jest brzydki i chaotyczny. Szukając noclegu trafiamy do guesthouse'u w europejskim stylu. Dostajemy podwójne małżeńskie łoże i ciepłą herbatę. Właścicielka organizuje też nocleg nad Song-kulem. Fantastycznie. "Nasze" Włóczylinki chcą do nas dołączyć. Deklarują, że dotrą późnym popołudniem. Rezerwujemy zatem czteroosobową jurtę z ogrzewaniem. Koło 11 ruszamy z Kochkoru. Wiemy, że asfaltu nie ma przez 50 km. W jednym z ostatnich miejsc z zasięgiem, wysyłamy Linkom SMSa, że droga spoko i pogoda też.
Kirgistan to mały kraj, więc spotykamy znajomych na trasie. Hubert z Kierunek Wschód i jego kolega właśnie zjeżdżają w dół. Mówią, że do góry zimno ale pięknie. Od nich dowiadujemy się też, że przed nami przełęcz do pokonania. Jedyne 3500 m n.p.m. Kończy się szuter i zaczyna ubita droga. Powoli wspinamy się pod górę. Jest ciekawie, ale w skali Omalo daję 4 punkty (z 10 możliwych). Za przełęczą widać już jezioro. Prowadzi do niego piękna długa prosta. Bartek chyba zachłysnął się widokami, bo na tej prostej zaliczył glebę. Najszybciej jak mogłam (haha!) dogoniłam go, by sprawdzić czy nic mu się nie stało. Na szczęście cały. Tylko nóżka tylnego hamulca lekko się wygięła. Nie z takimi rzeczami sobie radziliśmy! Trochę ostrożniej jedziemy dalej.Wiemy, że nasza jurta znajduje się na wschodnim brzegu. Przed nami pojawia się problem w postaci rzeczki, na pierwszy rzut oka całkiem sporej. Na drugi rzut oka, Bartek jest na drugiej stronie. No przecież sama nie przejadę! Wracaj tu i zrób to za mnie. Gestykulujemy do siebie i krzyczymy, aż w końcu Bartek robi dużego susa i... spektakularnie opryskuje się cały wodą :) Ja wynajduję lepsze przejście, i moje burty z Goretexem znoszą dzielnie test chodzenia po wodzie.

A za rzeczką... rozpościerają się bezkres górskich łąk z jeziorem w tle.


Nagle odnajduję w sobie duszę motocyklisty enduro i śmigam po tych łąkach jak szalona. Bartek się wystraszył, że zablokował mi się gaz. Mój motocykl idealnie się spisywał w takim terenie, elegancko wybierał dołki i pagórki. Ach, jaka radość! Podjeżdżamy pod naszą jurtę i przez resztę popołudnia kontemplujemy przyrodę. Trochę też martwimy się o Włóczylinków. Napisałam, że droga spoko tyle, że nie wiedziałam wtedy o przełęczy i rzeczce. Nie było też jak im wysłać koordynatów GPS do miejsca. Siedzimy sobie w jurcie i jemy makaron i nagle słyszę motocykl. Juhu to oni! Wybiegam szybko, żeby nas nie przegapili i macham. Wieczór spędzamy na piciu... herbaty i rozmowach.
Koza wstawiona do jurty grzała prawie całą noc. Nie, nie żywa koza, tylko piecyk na suszone krowie placki. Nad ranem budzę się z lekko tylko zmarzniętym nosem. I otrzymuję informację, że spadł śnieg. No pięknie, to powrót będzie przygodą. Szczególnie, że nad przełęczą wiszą ciemne chmury. Ubieramy się w kilka warstw odzieży termoaktywnej i ruszamy na dół. Na szczęście pogoda się poprawia, ale szczyty ośnieżone są zdecydowanie bardziej niż wczoraj. Połowa września, to czas w którym pasterze wracają z gór do wiosek. Po drodze cały czas mijamy stada owiec lub koni pędzone w dół. Pędzące po zboczu góry stado koni to widok jak z filmu. I trafiają się wymarzone przez Bartka jaki.

W Kochkor zostajemy jeden dzień dłużej, trzeba odpocząć po offroadzie. Tam przyjdzie nam żegnać się z Włóczylinkami, udają się bowiem do Państwa Środka. Spędziliśmy z nimi wiele zabawnych i sympatycznych chwil. Bartek wspierał ich swoją znajomością rosyjskiego,a oni nas przedłużaczem, pralką czy sznurkiem.


Jedziemy do Karakol. Żeby tam dotrzeć musimy objechać pół jeziora Issyk-kul. Po drodze spotykamy Koreańczyka na motocyklu oraz Eda, którego zna już chyba cały Kirgistan.
Nie był to mój dzień. Asfalt był jakiś nieprzyjazny, samochody irytujące i mnóstwo szalonych krów na drodze. Dwie z nich postanowiły podnieść mi poziom adrenaliny. Zerwały się z postronka pasterzowi i w amoku wbiegły na jezdnię. Bartek zdążył je zauważyć i wyminąć. Mi wpakowały się prosto pod koła. Błyskawiczna reakcja i hamowanie. Zdążyłam jeszcze pomyśleć żeby nie trzaskać w oba hamulce na raz. Trochę przodem (żeby koła nie zblokować), i z całej siły tył. Słyszałam pisk hamulców i czułam jak zarzuca mi tył motocykla. Ufff. Udało mi się wyhamować. Gdybym jechała 10 km szybciej...lepiej o tym nie myśleć. Były by stejki. Wiem o czym mówią w reklamach nakłaniających do przestrzegania prędkości.

W Karakol znowu bąblujemy, bo pogoda brzydka. W hostelu (jest tu ogrzewanie podłogowe-sensacja na całą Azję Centralną!) spotykamy Czechów i oczywiście Polaka. A także parę Szwajcarów na rowerach. Mamy dość baraniny i zamawiamy pizzę. Nie jest powalająca i niezbyt duża, ale jaka miła odmiana! Przestaje padać więc można ruszyć w drogę, nasz kolejny cel to Chołpon-Ata. Kurort nad Issyk-kulem.
Z racji, że to kurort dla Rosjan, nie stać nas na nic innego niż hostel. Niestety pani zgubiła kluczyk o bramy i motocykle musimy zaparkować na ulicy. Trochę się obawiamy, bo w Kirgistanie budzą one niezdrowe zainteresowanie, a telefony z ogłoszenia się urywają. Pani z apteki otwartej 24h, mówi że możemy przed apteką stać, ona tu patrzy. Dla pewności spinamy je łańcuchem.
Chcemy zobaczyć plażę. Niestety trudno się do niej dostać. Najpierw małą uliczką do parku, który okazuje się prywatną posiadłością. Nikt do nas nie strzela, ale plażę widzimy zza ogrodzenia wysokiego na jakieś 3 m. Ale Polak potrafi i znajdujemy lukę w systemie, czyli dziurę w płocie. Widok jest jak w Szwajcarii (nigdy nie byłam, ale tak to chyba wygląda). 


Błękitna woda styka się z wysokimi, ośnieżonymi szczytami. Fundujemy sobie romantyczny spacer po plaży i sesję zdjęciową. Dzień później jedziemy do Biszkeku. Różnica wysokości powoduje chyba mieszanie się frontów atmosferycznych i pojawia się koszmarny wiatr. Wieje tak mocno, że prawie zwiewa nas do Kazachstanu.

Górzystan
5.10.15

Górzystan